Jean Jacques Rousseau (1712-1778), Krytyka cywilizacji
Krytyka niszczącej siły cywilizacji
Ten, kto pierwszy ogrodził kawałek ziemi, powiedział "to moje" i znalazł ludzi dość naiwnych, by mu uwierzyć, był prawdziwym założycielem społeczeństwa. Iluż to zbrodni, wojen, morderstw, ile nędzy i grozy byłby rodzajowi ludzkiemu oszczędził ten, kto by kołki wyrwał lub rów zasypał i zawołał do otoczenia: "Uwaga! Nie słuchajcie tego oszusta; będziecie zgubieni, gdy zapomnicie, że płody należą do wszystkich, a ziemia do nikogo!" Najwidoczniej jednak zaszły sprawy już wtedy tak daleko, że dawny stan rzeczy nie mógł trwać dłużej; owo bowiem pojęcie własności, zależne od wielu wcześniejszych, które mogły powstać tylko stopniowo, nie zrodziło się w umyśle ludzkim z dnia na dzień: niemało trzeba było uczynić postępów, niemało zdobyć wiedzy i różnych sprawności, przekazując je i pomnażając z wieku na wiek, nim dla stanu natury mógł nadejść ten jego kres ostateczny. Cofnijmy się zatem w czasie i całe to powolne następstwo wydarzeń i zdobyczy umysłu spróbujmy objąć z jednego dla nich wszystkich punktu widzenia w ich najbardziej naturalnym porządku.
Pierwszym uczuciem człowieka było poczucie własnego istnienia; jego pierwszym staraniem staranie o własne swe życie.
J.J. Rousseau, "Trzy rozprawy z filozofii społecznej", tłum. J. Gałecki, Warszawa 1956, s. 186-187.
Nauczony doświadczeniem, że troska o własną pomyślność jest u człowieka jedynym motorem działania, mógł już tym samym rozróżnić te rzadkie okoliczności, w których mu wspólny interes pozwalał liczyć na pomoc drugich oraz inne, jeszcze rzadsze, w których współzawodnictwo kazało się mieć na baczności. W pierwszym wypadku łączył się z nimi w stado albo już co najwyżej w jakąś spółkę swobodną, która nie zobowiązywała nikogo, a trwała tylko tak długo, jak przelotna potrzeba, która ją wywołał. W drugim każdy starał się nad innymi uzyskać przewagę czy to otwarcie i przy użyciu siły, jeżeli sądził, że może sobie na to pozwolić, czy to podstępem i przebiegłością, jeżeli czuł, że jest słabszy.
W taki to sposób zdołali ludzie wyrobić sobie niepostrzeżenie pewne przybliżone pojęcie o wzajemnych zobowiązaniach i o korzyści płynącej z ich wypełniania, jednak tylko na tyle, na ile mógł tego wymagać interes uchwytny i bezpośredni; przezorności bowiem nie znali i nie tylko się odległą przyszłością nie zajmowali, ale wprost nie myśleli o jutrze. Gdy chodziło o schwytanie jelenia, każdy wiedział, że musi w tym celu trwać wiernie na swym stanowisku; ale niechby w zasięgu jednego z nich przebiegł zając, nie ulega wątpliwości, że bez wahania puściłby się za nim, a schwytawszy swą zdobycz mało by się o to zatroszczył, że przez to jego towarzysze tracili swoją.
Skoro tylko się ludzie zaczęli wzajemnie oceniać i w ich umyśle powstało pojęcie szacunku, wraz i każdy do szacunku zgłosił pretensję, i nikomu go odtąd bezkarnie nie było można odmówić. Stąd pierwsze przepisy grzeczności obowiązujące nawet wśród dzikich; stąd też zniewagą się stała każda szkoda wyrządzona umyślnie, gdyż wraz ze złem, które płynęło z krzywdy, widział w niej znieważony pogardę dla swej osoby, często bardziej nie do zniesienia niż samo poszkodowanie. I tak, gdy okazaną pogardę karał każdy w prostym stosunku do znaczenia, jakie przypisywał własnej osobie, akty zemsty stały się straszne, a ludzie krwiożerczo okrutni. Jest to ściśle ten stopień rozwoju, do którego zdążyła dojść większość znanych nam ludów dzikich, i tylko przez niedostateczne odróżnianie pojęć i przez niezrozumienie tego, jak daleko już te ludy odeszły od pierwszego stanu natury, mógł ten i ów wywnioskować pospiesznie, że człowiek jest z natury okrutny i że, by go obłaskawić, potrzebne są rządy prawa; gdy tymczasem nic naprawdę łagodniejszego od człowieka w jego stanie pierwotnym. Znajduje się wszak wtedy z woli natury w odległości jednakowej zarówno od tępoty zwierząt, jak od zgubnej oświaty człowieka żyjącego społecznie, jest przez instynkt i przez rozum ograniczony do chronienia samego siebie przed złem, które może mu grozić, przyrodzone zaś uczucie litości powstrzymuje go od wyrządzania nieuzasadnionego zła komukolwiek, nawet jeśli sam przedtem zła doznał. Bo, zgodnie z aksjomatem mądrego i wytrawnego Locke'a, nie ma krzywdy tam, gdzie nie ma własności.
Należy jednak podkreślić, że społeczność już w toku rozwoju i stosunki między ludźmi już ustalone wymagały od nich cech innych niż te, które pochodziły z pierwotnej ich natury; a wobec tego, że wpływ pewien na czyny ludzkie zaczynała już wywierać moralność i że przed powstaniem praw każdy był jedynym zarówno sędzią, jak mścicielem krzywd, których doznał, dobroć odpowiadająca czystemu stanowi naturalnemu nie była już tą dobrocią, której trzeba było społeczeństwu w jego początkach. Kary musiały się stawać surowsze, w miarę jak się sposobności krzywdy mnożyły; strach przed zemstą musiał być tym hamulcem, którym prawo jeszcze nie było. Tak więc, chociaż dawna odporność osłabła, a na przyrodzonej litości już ukazały się skazy, musiał ten okres w rozwoju władz ludzkich, ten prawdziwie złoty środek między gnuśnością stanu pierwotnego a gorączkowym szamotaniem się naszych ambicji, być epoką najszczęśliwszą i trwać najdłużej. Im bardziej nad tym się zastanawiam, tym wyraźniej widzę, że stan ten najmniej narażony był na przewroty i był dla człowieka najlepszy i że wyszedł zeń człowiek zapewne przez jakiś tylko nieszczęśliwy przypadek, który ze względu na użyteczność powszechną powinien się był nigdy nie zdarzyć. Przykład dzikich, których niemal wszystkich zastaliśmy na tym właśnie szczeblu rozwoju, zdaje się potwierdzać, że przeznaczeniem właściwym rodzaju ludzkiego było zawsze na nim pozostać, że stan ten jest prawdziwą młodością świata i że cały postęp późniejszy to już tylko szereg etapów wiodących, jak mogło się zdawać, ku udoskonaleniu jednostki, faktycznie zaś ku schyłkowi gatunku.
J.J Rousseau, "Trzy...", dz.cyt., s. 195-197.
Stan naturalny a stan społeczny
Dziś, gdy bardziej dociekliwa wybredność i smak bardziej wysubtelniony sztukę podobania się ujęły w zasady, w obyczajach naszych zapanowała jednostajność równie nikczemna, jak zwodnicza i dusze są wszystkie w jednej rzekłbyś formie odlane: uprzejmość wciąż czegoś wymaga, przyzwoitość coś nakazuje; wciąż idzie się za zwyczajem, nigdy za swą własną naturą. Nie śmiemy się już okazać tym, czym jesteśmy; i wśród tego nieustającego przymusu ludzie składający się na to stado, które zwykliśmy zwać społeczeństwem, w tych samych okolicznościach będą wszyscy robili to samo, o ile ich nie odwiodą jakieś potężniejsze pobudki. Nigdy więc nie będzie wiadomo, z kim naprawdę się ma do czynienia: żeby poznać przyjaciela, wypadnie czekać jakiejś wielkiej okazji, a więc chwili, kiedy już będzie za późno, gdyż ze względu na takie to właśnie mogące się zdarzyć okazje było rzeczą ważną go poznać.
Jakiż ogrom zła moralnego towarzyszy tej niepewności! Ani już szczerej przyjaźni, ani prawdziwego szacunku, ani podstaw do zaufania. Podejrzenia, urazy, obawy, oziębłość, skrytość, nienawiść, zdrada wreszcie bezustannie czaić się będą pod tą jednostajną osłoną uprzejmości oszukańczej i złudnej, pod tą wychwalaną ogładą, którą zawdzięczamy naszej oświacie. Nie będzie się już przekleństwami znieważać imienia pana wszechświata, ale będzie się go lżyło bluźnierstwem, a nasze uszy, tak delikatne, nie poczują się tym obrażone. Nie będzie się już podnosiło zasług własnych, poniży się cudze. Nie będzie się już grubiańsko ubliżać swemu wrogowi, ale się go zręcznie oczerni. Nienawiści narodowe wygasną, ale wraz z miłością ojczyzny. Miejsce wzgardzonej niewiedzy zajmie niebezpieczny pirronizm. Niektóre wybryki się wyklnie, niektóre przywary potępi; ale z innych zrobi się cnoty; albo mieć je będzie trzeba, albo udawać. Niech, kto chce, chwali umiarkowanie naszych mędrców; ja widzę w nim tylko wyrafinowaną niepowściągliwość, równie niegodną mojej pochwały, jak ich pełna przebiegłości prostota.
J.J. Rousseau, "Trzy...", dz.cyt., s. 13-15.
Jeśli jednak dobrze rozumiem słowo nieszczęsny, to albo nie ma ono sensu w ogóle, albo oznacza tylko bolesny brak czegoś i cierpienie ciała czy duszy; otóż chciałbym, by mi wytłumaczono, jaka może być nieszczęsność istoty wolnej, której serce jest spokojne a ciało zdrowe. Pytam, czy to życie w społeczeństwie, czy życie naturalne większe ma szansę, że stanie się dla żyjących nie do zniesienia. Widzimy dokoła siebie niemal wyłącznie ludzi biadających nad swym istnieniem; wielu nawet się go pozbawia, o ile to tylko w ich mocy; a połączone prawa boskie i ludzkie z trudem tylko to wynaturzenie mogą powściągnąć. Pytani, czy słyszał ktokolwiek, by człowiekowi dzikiemu, póki się cieszy wolnością, przyszło kiedykolwiek na myśl skarżyć się na życie lub je sobie odbierać? Warto się więc zastanowić, nie wkładając w to tyle pychy, gdzie tu są nieszczęśnicy prawdziwi. Nikt nie byłby tak nieszczęsny, jak człowiek dziki oślepiony wiedzą, targany namiętnościami, rozmyślający nad stanem innym niż jego własny. Opatrznościowe to było i mądre urządzenie, że te zdolności, które potencjalnie w nim tkwiły, rozwinęły się dopiero wraz z możnościami ich zastosowania, by nie stać się dlań ani przed czasem zbyteczne i uciążliwe, ani w chwili rzeczywistej potrzeby spóźnione i bezużyteczne. Instynkt był dla niego tym wszystkim, czego mu w stanie natury było potrzeba do życia; ukształcony rozum to tylko to, czego mu potrzeba w życiu społecznym.
Widać od razu, że ludzie w tym stanie, nie utrzymując żadnych ze sobą stosunków natury moralnej ani też żadnych względem siebie obowiązków nie znając, nie mogli być ani źli, ani dobrzy i nie mieli ani cnót, ani przywar, chyba że biorąc te słowa w sensie fizycznym, przywarami jednostki nazwiemy te jej cechy, które jej życie w jakiś sposób mogą narażać, cnotami zaś te, które jej mogą w zachowaniu życia dopomóc; w takim razie należałoby najcnotliwszym nazwać tego po prostu, kto by najsłabiej opierał się naturalnym popędom.
J.J. Rousseau, "Trzy...", dz.cyt., s. 169-170.
Litość jest uczuciem naturalnym; w każdej jednostce łagodzi ona samolubstwo i przez to przyczynia się do wzajemnego podtrzymywania gatunku. Ona to rzuca nas bez namysłu na pomoc tym, którzy cierpią; ona to w stanie natury starczy za prawo, za obyczaje i cnotę, z tą w dodatku różnicą na lepsze, że nikt nie doznaje pokusy oparcia się jej łagodnemu głosowi: ona to krzepkiego dzikusa powstrzyma od zabrania słabemu dziecku lub niedołężnemu starcowi zdobytego przez nich z trudnością pożywienia, o ile tylko sam spodziewa sieje sobie znaleźć gdzie indziej; ona to, zamiast wzniosłej zasady wyrozumowanej sprawiedliwości: Czyń drugiemu to, co chcesz by tobie czyniono, podsuwa wszystkim ludziom zasadę dobroci naturalnej, mniej doskonalą, ale może od tamtej pożyteczniejszą: Czyń dobrze samemu sobie z możliwie najmniejszą krzywdą bliźniego. Słowem, w tym to naturalnym uczuciu raczej niż w wymyślnych rozumowaniach należy szukać źródła wstrętu, którego wyrządzając krzywdę drugiemu, każdy człowiek by musiał doznawać niezależnie nawet od zasad wpojonych mu przez wychowanie. Jakkolwiek dla Sokratesa i umysłów na jego miarę może być istotnie rzeczą normalną poprzez rozum docierać do cnoty, rodzaj ludzki dawno by już nie istniał, gdyby przetrwanie jego zależało wyłącznie od rozumowań jednostek, z których się składa.
J.J. Rousseau, "Trzy...", dz.cyt., s. 176-177.
Wśród targających sercem człowieka namiętności jest jedna, paląca, niepohamowana, ta która jedną płeć dla drugiej czyni niezbędną; namiętność to straszliwa, gotowa wziąć na siebie każde niebezpieczeństwo, pokonująca wszelkie przeszkody i która w swych uniesieniach zdaje się być zdolna ściągnąć zagładę na cały ten ród ludzki, którego zachowanie ma przecież na celu. Czymże, ogarnięci tym szałem brutalnym i nieokiełzanym, staną się ludzie, którym nie znany jest wstyd ani jakiekolwiek powściągi, staczający co dzień krwawe walki o przedmiot swojej miłości?
Przyznać przede wszystkim musimy, że im gwałtowniejsze namiętności, tym potrzebniejsze dla opanowania ich stają się prawa; ale pomijając już okoliczność, że na niemoc praw pod tym względem dostatecznie wskazuje ów bezmiar nieporządków, zaburzeń i zbrodni, co dzień u nas przez te namiętności wywoływanych, warto jeszcze się zastanowić, czy zaburzenia te nie powstały równocześnie z samymi prawami; w takim bowiem razie i gdyby prawa były w stanie owym zaburzeniom zapobiec, nie można by mniej chyba od nich wymagać, jak żeby jakoś się uporały ze złem, które bez nich by nie istniało.
Zacznijmy od wyodrębnienia tego, co w uczuciu miłości duchowe i co fizyczne. Fizyczne jest to pożądanie ogólne, które jednej płci każe łączyć się z drugą. Duchowe jest to, co wyraźniej określa to pożądanie i wiąże je wyłącznie z jednym przedmiotem albo przynajmniej w stosunku do tego wybranego przedmiotu wywołuje wyższy stopień napięcia. Otóż łatwo jest zauważyć, że duchowy składnik miłości jest uczuciem sztucznym, zrodzonym w społeczeństwie i który kobiety tak gorliwie i tak umiejętnie wysławiają, by zaprowadzić władzę swą i zapewnić przewagę tej płci, której rzeczą jest słuchać. Uczucie to, oparte na pewnych, dzikiemu w ogóle obcych wyobrażeniach o wartości osobistej lub o piękności, a przy tym na porównaniach, których nie jest on w stanie uczynić, musi dla niego prawie nie istnieć; z chwilą bowiem, gdy jego umysł nie zdołał sobie wytworzyć oderwanych pojęć prawidłowości i proporcji, serce jego również jest niedostępne dla podziwu i miłości, jako dla uczuć, które nawet bez naszej wiedzy powstają z zastosowania tych pojęć. Człowiek dziki rządzi się samym tylko otrzymanym od natury temperamentem, a nie upodobaniem, którego wyrobić w sobie nie mógł, tak że do gustu mu przypada każda kobieta.
Ludzie ograniczeni do samej tylko fizycznej strony miłości i na tyle szczęśliwi, że nie poznali owych predylekcyj, które ją tylko rozjątrzają, zwiększając i mnożąc związane z nią trudności, muszą doznawać wybuchów temperamentu mniej częstych i mniej gwałtownych, wskutek czego i starcia są między nimi rzadsze i nie tak zawzięte. Wyobraźnia, która wśród nas tyle czyni spustoszeń, nie przemawia do serc jeszcze dzikich; człowiek dziki czeka spokojnie, aż odezwie się w nim popęd natury, bez wyboru mu się oddając i mniej w nim uniesienia znajdując niż przyjemności; z chwilą zaś zaspokojenia wszelkie pożądanie wygasa.
J.J. Rousseau, "Trzy...", dz.cyt., s. 177-179.