Albert Camus (1913-1960), Mit Syzyfa (fr.)
Absurd i samobójstwo
Jest tylko jeden problem filozoficzny prawdziwie poważny: samobójstwo. Orzec, czy życie jest, czy nie jest warte trudu, by je przeżyć, to odpowiedzieć na fundamentalne pytanie filozofii. Reszta – czy świat ma trzy wymiary, czy umysł ma dziewięć czy dwanaście kategorii – przychodzi później. To są gry; wpierw trzeba odpowiedzieć. I jeśli jest prawdą, jak utrzymuje Nietzsche, że filozof musi świecić przykładem, aby być godnym szacunku, zrozumiała staje się ważność tej odpowiedzi, która poprzedza gest definitywny. Są to oczywistości, które czuje serce, ale które trzeba pogłębić, aby uczynić je jasnymi dla umysłu.
Jeśli zadaję sobie pytanie, na jakiej podstawie mogę osądzić, czy jakiś problem jest pilniejszy niż inny, odpowiadam, że decydują o tym czyny, które ów problem za sobą pociąga. Nie widziałem nigdy nikogo, kto umierałby dla argumentu ontologicznego. Galileusz, który był w posiadaniu ważnej prawdy naukowej, zaparł się jej najłatwiej w świecie, ledwie zagroziła jego życiu. W pewnym sensie zrobił dobrze. Ta prawda nie była warta stosu. Jest rzeczą głęboko obojętną, czy ziemia kręci się wokół słońca, czy na odwrót. W gruncie rzeczy to kwestia błaha. Widzę natomiast, że wielu ludzi umiera, ponieważ ich zdaniem życie niewarte jest trudu, by je przeżyć. Widzę też innych, którzy paradoksalnie dają się zabić dla idei albo złudzeń użyczających im racji istnienia (to, co nazywa się racją istnienia, jest jednocześnie doskonałą racją śmierci). Sądzę więc, że sens życia jest najpilniejszym z pytań. Jak na nie odpowiedzieć? W odniesieniu do wszystkich problemów zasadniczych – rozumiem przez nie problemy, które grożą śmiercią lub które zwielokrotniają pasję życia – istnieją prawdopodobnie tylko dwie metody myślenia: myśl La Palisse'a i Don Kichota*. Tylko równowaga oczywistości i liryzmu daje nam dostąp do wzruszenia i jasności zarazem. W przedmiocie tak skromnym i tak pełnym patosu uczona i klasyczna dialektyka powinna tedy ustąpić miejsca, łatwo to pojąć, skromniejszej postawie umysłu, która wywodzi się ze zdrowego rozsądku i współczucia równocześnie.
Samobójstwo rozpatrywano zawsze tylko jako zjawisko społeczne. Na odwrót, u początku staje tu kwestia związku pomiędzy myślą indywidualną a samobójstwem. Taki gest dojrzewa w ciszy serca, podobnie jak wielkie dzieło. Człowiek sam o nim nie wie. Pewnego wieczora strzela do siebie albo skacze do wody. Opowiadano mi o pewnym administratorze domów, który się zabił, że stracił córkę, przed pięciu laty, że bardzo się zmienił od tego czasu i że to zdarzenie go "podkopało". Trudno o dokładniejsze określenie. Zacząć myśleć to zacząć być podkopywanym. Społeczeństwo niewiele ma z tym wspólnego w początkach. Robak jest w sercu człowieka. Tam należy go szukać. Trzeba prześledzić i zrozumieć tę grę śmiertelną, która od jasności widzenia wobec egzystencji prowadzi do ucieczki poza zasiąg światła.
Jest wiele powodów do samobójstwa i, w sensie ogólnym, najbardziej dostrzegalne nie zawsze były najbardziej skuteczne. Człowiek rzadko zabija się z refleksji (taka hipoteza nie jest jednak wykluczona). Początek kryzysu niemal zawsze nie podlega kontroli. Gazety często piszą o "miłosnych zmartwieniach" albo o "nieuleczalnej chorobie". Są to wyjaśnienia uprawnione. Ale należałoby wiedzieć, czy w dniu samobójstwa przyjaciel desperata nie rozmawiał z nim w tonie obojętnym. Wówczas on jest winien. Taka rzecz może bowiem wystarczyć, by przyśpieszyć wybuch wszystkich uraz i wszystkich zniechęceń, dotąd jeszcze pozostających w zawieszeniu.*
Jeśli jednak trudno ustalić dokładną chwilą, określić ów subtelny zabieg, kiedy to umysł opowiedział się za śmiercią, łatwiej jest z samego gestu wydobyć zawarte w nim konsekwencje. W pewnym sensie zabić się to wyznać, jak w melodramacie. Wyznać, że życie nas przerasta albo że nie rozumiemy życia. Nie idźmy jednak zbyt daleko w tych analogiach i wróćmy do terminów obiegowych. A więc jest to wyznanie, że rzecz "niewarta jest trudu". Naturalnie, żyć nigdy nie jest łatwo. Gesty, które egzystencja narzuca, kontynuuje się z wielu powodów, wśród których pierwszym jest przyzwyczajenie. Śmierć z własnej woli zakłada, że człowiek, choćby instynktownie, uznał to przyzwyczajenie za śmieszne, stwierdził brak wszelkiej głębszej racji, aby żyć, bezsens codziennej krzątaniny i bezcelowość cierpienia.
Jakie więc jest to niewymierne poczucie, które wydziera umysł z uśpienia niezbędnego, aby mógł żyć? Świat, który można wytłumaczyć kiepskimi nawet racjami, jest światem bliskim. Na odwrót, w świecie pozbawionym nagle złudzeń i świateł człowiek czuje się obcy. Wygnanie jest nieodwołalne, skoro braknie wspomnienia utraconej ojczyzny, albo nadziei na ziemię obiecaną. Ta niezgodność pomiędzy człowiekiem a jego życiem, pomiędzy aktorem a dekoracją, jest właśnie poczuciem absurdu. Ponieważ wszyscy ludzie normalni znają myśl o własnym samobójstwie, można uznać bez dalszych wyjaśnień, że istnieje bezpośredni związek między tym poczuciem a pragnieniem nicości.
Tematem tego eseju jest właśnie stosunek pomiędzy absurdem i samobójstwem, ustalenie, w jakiej mierze samobójstwo jest rozwiązaniem absurdu. Można założyć w zasadzie, że postępowanie człowieka, który nie oszukuje, powinno być określone przez to, co uważa za prawdziwe. A zatem jego postępowanie powinno wynikać z wiary w absurdalność istnienia. Uzasadnione jest więc pytanie, postawione jasno i bez fałszywego patosu, czy wniosek taki żąda szybkiego porzucenia niezrozumiałej egzystencji. Mówię tu oczywiście o ludziach, którzy chcą być ze sobą w zgodzie.
Ten problem, sformułowany wyraźnie, może wydać się prosty i nierozstrzygalny zarazem. Ale niesłusznie się przypuszcza, że proste pytania pociągają za sobą proste odpowiedzi i że oczywistość implikuje oczywistość. A priori, i przestawiając człony problemu, wydaje się, że niezależnie od tego, czy człowiek się zabija, czy nie zabija, są dwa tylko rozwiązania filozoficzne: tak i nie. Byłoby to jednak zbyt piękne. Bo trzeba wziąć pod uwagę tych, którzy stawiają sobie pytania zawsze, choć bez konkluzji. Nie ironizuję tutaj: chodzi o większość. Widzę również, że ci, których odpowiedź jest: nie, działają, jakby myśleli: tak. Bo też jeśli przyjmę kryterium nietzscheańskie, myślą oni: tak, w ten czy w inny sposób. Na odwrót, zdarza się często, że ci, co się zabijają, byli pewni sensu życia. Są to sprzeczności stałe. Można nawet powiedzieć, że nigdy nie były równie żywe, jak w tym właśnie punkcie, gdzie logika zdaje się przecież tak pożądana. Jest banałem porównywać teorie filozoficzne z postępowaniem tych, którzy je wyznają. Ale trzeba powiedzieć, że pośród myślicieli, którzy życiu odmawiają sensu, prócz Kiriłowa*, który należy do literatury, Peregrinusa*, który należy do legendy, oraz Jules Lequiera*, który pozostaje w sferze domysłu, żaden nie posunął swojej logiki do tego, by wyrzec się życia. Ze śmiechem przytacza się przykład Schopenhauera, który pochwałę samobójstwa głosił przy dobrze zastawionym stole. Nie ma tu powodu do żartów. Niepoważne traktowanie tragizmu to w końcu nic złego, ale w ostatecznym rachunku osądza ono człowieka.
Czy wobec tych sprzeczności i niejasności należy sądzić, że nie ma żadnego związku między poglądem na życie a gestem, który się wykonuje, aby je porzucić? Wystrzegajmy się tu przesady. W przywiązaniu człowieka do życia jest coś silniejszego od wszystkich nieszczęść świata. Sąd ciała wart jest sądu umysłu, a ciało cofa się przed nicością. Przywykliśmy żyć, zanim przywykliśmy myśleć. W biegu, który nas co dzień bardziej zbliża do śmierci, ciało zachowuje te nieodwracalną przewagę. Istota sprzeczności kryje się wreszcie w tym, co nazwę unikiem, ponieważ jest to i mniej, i więcej niż rozrywka w sensie pascalowskim. Unikiem zabójczym, który stanowi trzeci temat tego eseju, jest nadzieja. Nadzieja innego życia, na które trzeba "zasłużyć", albo wybieg zastosowany przez tych, co nie żyją dla samego życia, ale dla wielkiej jakiejś idei, która życie przerasta, uwzniośla, nadaje mu sens i je zdradza.
Tak więc wszystko sprzyja zamętowi. Nie na próżno zabawiano się dotychczas grą słów i udawano, jakoby odmawianie życiu sensownego znaczenia siłą rzeczy prowadziło do uznania, że żyć nie warto. W istocie nie ma żadnego koniecznego związku między tymi dwoma sądami. Trzeba tylko nie przystać na błąkanie się wśród nieporozumień, rozbieżności i braku konsekwencji. Trzeba wszystko odrzucić i iść prosto do prawdziwego problemu. Człowiek zabija się, ponieważ życie nie jest warte, aby je przeżyć, to bez wątpienia prawda, ale prawda jałowa, bo truizm. Ale czy obelga rzucona istnieniu i zadawanie mu kłamu pochodzi stąd, że nie ma ono sensu? Czy jego absurdalność żąda, by mu się wymknąć poprzez nadzieję albo samobójstwo – oto co trzeba wyjaśnić, prześledzić i zilustrować odrzucając całą resztę. Jeśli absurd rządzi śmiercią, trzeba ten problem wysunąć przed inne odcinając go od wszelkiej metodycznej myśli i igraszek bezstronnego umysłu. W tym poszukiwaniu i w tej pasji nie ma miejsca dla subtelności, sprzeczności, psychologii, które umysł "obiektywny" potrafi wprowadzić zawsze i do wszystkich problemów. Trzeba tylko myśli niesprawiedliwej, to znaczy logicznej. To niełatwe. Dogodnie jest być logicznym; niepodobna niemal być logicznym do końca. Ludzie, którzy umierają z rąk własnych, idą aż do końca za swoją skłonnością. Refleksja nad samobójstwem daje mi więc okazję do postawienia jedynego problemu, który mnie zajmuje: czy istnieje logika nieustępliwa aż po śmierć? Mogę się tego dowiedzieć tylko wówczas, gdy w sposób wolny od bezładnej namiętności i w świetle oczywistości będę prowadził rozumowanie, którego początki tu wskazują. To właśnie nazywam rozumowaniem absurdalnym. Wiciu je rozpoczęło. Nie wiem jeszcze, czy w nim wytrwali do końca.
Kiedy Karl Jaspers, ogłaszając niemożność ukonstytuowania jedności świata, powiada: "To ograniczenie prowadzi mnie do samego siebie, tam gdzie nie kryję się już za obiektywnym punktem widzenia, który tylko reprezentuję, tam gdzie ani ja sam, ani inna egzystencja nie może stać się dla mnie przedmiotem"*, po wielu innych ewokuje te miejsca pustynne i wyschłe, gdzie myśl osiąga swój kres. Po wielu innych na pewno, ale jakże śpiesznie, szukających z nich wyjścia! Do tego ostatniego zakrętu, gdzie myśl się zachwiewa, liczni ludzie przecież doszli, nawet najskromniejsi ze skromnych. Porzucali wówczas, co mieli najdroższego, to znaczy życie. Inni, książęta ducha, abdykowali również, lecz zabijając myśl własną w najczystszym przejawie jej buntu. Prawdziwym wysiłkiem jest jednak trwać przy niej, jak długo to możliwe, i zbadać z bliska dziwaczną roślinność tych oddalonych okolic. Wytrwałość i przenikliwość to najlepsi obserwatorzy gry nieludzkiej, w której absurd, nadzieja i śmierć wymieniają swoje repliki. I wówczas umysł może zbadać figury tego tańca, elementarnego i skomplikowanego jednocześnie, zanim je sam wykona.
Mit Syzyfa
Z wyroku bogów Syzyf musiał nieustannie toczyć pod górę głaz, który, znalazłszy się na szczycie, spadał siłą własnego ciężaru. Bogowie nie bez racji doszli do wniosku, że nie ma straszniejszej kary niż praca bezużyteczna i bez nadziei.
Jeśli wierzyć Homerowi, Syzyf był najmądrzejszym i najbardziej przezornym ze śmiertelnych. Wedle innej tradycji jednak miał skłonności zbójeckie. Nic widzę w tym sprzeczności. Opinie wyjaśniające, dlaczego został bezużytecznym pracownikiem piekieł, są rozmaite. Zarzuca się Syzyfowi przede wszystkim, że traktował bogów z niejaką lekkością. Zdradzał ich tajemnice. Egina, córka Asoposa*, została porwana przez Jowisza. Ojciec, zaskoczony tym zniknięciem, poskarżył się Syzyfowi. Ten wiedząc w czym rzecz, przyrzekł Asoposowi że się tym zajmie, pod warunkiem jednak, że Korynt otrzyma od niego wodę. Wolał błogosławieństwo wody od piorunów niebieskich, za co został ukarany w piekle. Homer opowiada również, że Syzyf uwięził śmierć. Pluton nie mógł ścierpieć widoku swego pustego i niemego królestwa. Pchnął boga wojny, który wyzwolił Śmierć z rąk jej zwycięzcy.
Podobno też Syzyf, gdy był bliski śmierci, chciał nieprzezornie wypróbować miłość swojej żony. Nakazał jej, aby nie grzebała jego ciała, ale rzuciła je na plac publiczny. I trafił do piekieł. Rozdrażniony postępkiem żony tak sprzecznym z ludzką miłością, wyjednał sobie u Plutona powrót na ziemię, aby ją ukarać. Ale gdy znów zobaczył świat i zakosztował smaku wody i słońca, ciepłych kamieni i morza, nie chciał powrócić do cieni piekielnych. Nie pomogły wezwania, gniewy i ostrzeżenia. Żył jeszcze długie lata mając przed oczami łuk zatoki, olśniewające morze i uśmiechy ziemi. Trzeba było aż wyroku bogów. Zjawił się Merkury, by pochwycić zuchwalca; i pozbawiając Syzyfa jego radości, siłą zaciągnął go do piekieł, gdzie czekał już przygotowany kamień.
Nietrudno zrozumieć, że Syzyf jest bohaterem absurdalnym tak przez swoje pasje, jak i udręki. Za pogardę dla bogów, nienawiść śmierci i umiłowanie życia zapłacił niewypowiedzianą męką: całe istnienie skupione w wysiłku, którego nic nie skończy. Oto cena, jaką trzeba zapłacić za miłość do tej ziemi. Nie wiemy nic o Syzyfie w piekle. Po to są mity, by ożywiała je wyobraźnia. Tu widać ciało napięte, aby dźwignąć ogromny kamień i pchnąć go w górę po stoku, setki już razy przebytym; widać ściągniętą twarz, policzek przy kamieniu, pomocne ramię, o które wspiera się oblepiona gliną masa, stopę odnajdującą równowagę, palce sprawdzające pozycję głazu i dwie pełne ziemi, niezawodne ludzkie dłonie. U końca tego długiego wysiłku, mierzonego przestrzenią bez nieba i czasem bez głębi, cel jest osiągnięty. Syzyf patrzy wówczas, jak kamień w kilka chwil spada na dół, skąd trzeba będzie go znów wynieść na górę. Schodzi na równinę.
Interesuje mnie Syzyf podczas tego powrotu, podczas tej pauzy. Twarz, która cierpi tak blisko kamieni, sama jest już kamieniem. Widzę, jak ten człowiek schodzi ciężkim, ale równym krokiem ku udręce, której końca nie zazna. Ten czas, który jest jak oddech i powraca równie niezawodnie jak przeznaczone Syzyfowi cierpienie, jest czasem jego świadomości. W każdej z owych chwil, kiedy ze szczytu idzie ku kryjówkom bogów, jest ponad swoim losem. Jest silniejszy niż jego kamień.
Jeśli ten mit jest tragiczny, to dlatego, że bohater jest świadomy. Bo też na czym polegałaby jego kara, jeśli przy każdym kroku podtrzymywałaby go nadzieja zwycięstwa? Współczesny robotnik poświęca wszystkie dni życia jednemu zadaniu i ten los nie mniej jest absurdalny. Ale nie jest tragiczny prócz tych rzadkich chwil, kiedy robotnik osiąga świadomość swego losu. Bezsilny i zbuntowany Syzyf, proletariusz bogów, zna własny w całej pełni: o nim myśli, kiedy schodzi. Jasność widzenia, która powinna mu być udręką, to jednocześnie jego zwycięstwo. Nie ma takiego losu, którego nie przezwycięży pogarda.
Jeśli zatem to zejście w pewne dni jest cierpieniem, w inne może być radością. W określeniu nie ma przesady. Wyobrażam sobie także Syzyfa powracającego do kamienia w dniach pierwszej udręki. Kiedy obrazy ziemi zbyt mocno trzymają się pamięci, a głos przyzywający szczęście nazbyt nagli, smutek wzbiera w sercu człowieka: to zwycięstwo kamienia, to sam kamień. Bezgraniczną rozpacz trudno udźwignąć; przychodzą nasze noce w Getsemani. Ale druzgocąca prawda ginie, gdy zostaje rozpoznana. I tak Edyp wpierw posłuszny jest przeznaczeniu, którego nie zna. Tragedia zaczyna się, kiedy Edyp wie. Ślepy, bez żadnej nadziei, stwierdza jednak, że jest coś, co łączy go ze światem: chłodna dłoń młodej dziewczyny. I wówczas padają wielkie słowa: "Choć tak bardzo zostałem doświadczony, wiek mój podeszły i dusza moja znająca wielkość mówią mi, że wszystko jest dobre."* Edyp Sofoklesa, podobnie jak Kiriłow* Dostojewskiego, daje więc formułę zwycięstwa absurdalnego. Antyczna mądrość łączy się z bohaterstwem nowoczesnym.
Nie odkrywa się absurdu bez pokusy ułożenia kilku reguł szczęścia. "Jakże to, idąc ścieżką tak wąską...?" Ale świat jest tylko jeden, a szczęście i absurd są dziećmi tej samej ziemi. Są nierozłączne. Błędem byłoby powiedzieć, że szczęście siłą rzeczy rodzi się z odkrycia absurdalnego. Zdarza się również, że poczucie absurdu rodzi się ze szczęścia. "Mówię, że wszystko jest dobre", oświadcza Edyp i te słowa są święte. Rozbrzmiewają w okrutnym i ograniczonym świecie człowieka. Uczą, że wszystko nie jest i nie zostało wyczerpane. Bóg, który znalazł się w tym świecie razem z upodobaniem do niepotrzebnych cierpień, zostaje wygnany. Los staje się sprawą ludzką i określaną przez ludzi.
Stąd płynie milcząca radość Syzyfa. Los jest jego własnością, kamień jego kamieniem. Podobnie człowiek absurdalny: gdy zgłębi swoją udrękę, zamilkną bogowie. Cisza zostaje nagle przywrócona światu i słychać tysiące głosów ziemi. Wołania nieświadome i tajemne idą od wszystkich ziemskich twarzy: to jest ta druga strona i nagroda za zwycięstwo. Nie ma słońca bez cienia i nie można nie znać nocy. Od chwili gdy człowiek absurdalny mówi: tak, jego wysiłkom nie będzie końca. Lecz jeśli istnieje los, nie został dany z wysokości, dane jest tylko rozwiązanie nieuchronne; człowiek absurdalny stwierdza, że jest ono nieuchronne i godne pogardy. Wszystko inne do niego należy. Powraca do życia, Syzyf do swego głazu. Syzyf rozważa działania następujące po sobie i pozbawione związku, które stają się jego losem – stworzonym przez niego, spojonym jego pamięcią; przypieczętuje je śmierć. Przeświadczony o ludzkim początku wszystkiego, co ludzkie, ślepiec, który chce widzieć, a wie, że nie ma końca ciemnościom, nie ustaje nigdy. Kamień toczy się znowu.
Zostawiam Syzyfa u stóp góry. Człowiek zawsze odnajdzie swój ciężar. Syzyf uczy go wierności wyższej, tej, która neguje bogów i podnosi kamienie. On także mówi, że wszystko jest dobre. Świat bez władcy nie wydaje mu się ani jałowy, ani przemijający. Każda z cząsteczek kamienia, każdy poblask minerału w tej górze pełnej nocy same w sobie tworzą świat. Aby wypełnić ludzkie serce, wystarczy walka prowadząca ku szczytom. Trzeba wyobrażać sobie Syzyfa szczęśliwym.
Przypisy
- Komentarz do tego zdania w Notatnikach Camusa (Zeszyt III):
"Don Kichot i La Palisse
La Palisse – Na kwadrans przed śmiercią żyłem jeszcze. Tego było dość dla mojej chwaty. Ale to chwała bezprawna. Moją prawdziwą filozofią jest, że nie będę żył w kwadrans po śmierci.
Don Kichot – Tak, walczyłem z wiatrakami. Jest bowiem rzeczą głęboko obojętną, czy walczy się z wiatrakami, czy z olbrzymami. Tak bardzo obojętną, że łatwo je pomylić. Mam metafizykę krótkowidza."
La Palisse, marszałek Francji, który zginął pod Pawią w 1525; wsławiony swoimi zwycięstwami i piosenką ułożoną przez żołnierzy, której ostatni dwuwiersz brzmi: Un quart d'heure avant sa mort, il était encore en vie. (Przyp. tłum). - Ten cytat, podobnie jak i dalsze (Heidegger, Kierkegaard itd.), bez podania źródeł. Quilliot i Faucon, komentatorzy Camusa, informują, że autor korzystał z tekstów francuskich, tłumaczeń albo opracowań. Przekład polski jest zatem z konieczności przekładem z przekładu, nie zawsze ścisłego, a niekiedy też dość swobodnie traktowanego przez Camusa. Jedno i drugie można było stwierdzić w tych wypadkach, kiedy udało się porównać cytaty z tekstami oryginalnymi. (Przyp. tłum.)
Źródło: A. Camus, Dwa eseje. Mit Syzyfa. Artysta i jego epoka, przeł. J. Guze, Warszawa 1991