Czego dowiesz się sam, tego się nauczysz!
Ostatnie zmiany

Fryderyk Nietzsche, Z genealogii moralności

Rozprawa I

"Dobre i Złe", "dobre i liche" (fr.)

Moralność niewolników, by powstać, potrzebuje najpierw zawsze świata przeciwnego i zewnętrznego, potrzebuje, fizjologicznie mówiąc, zewnętrznych podniet, by w ogóle działać, jej akcja jest z gruntu reakcją. Przeciwnie dzieje się z dostojną oceną wartości. Działa ona i rośnie spontanicznie, wytwarza jeno swoje przeciwieństwo, by siebie z tym większą wdzięcznością, tym radośniej potwierdzić. Jej negatywne pojęcie "niski", "pospolity", "zły" jest tylko później zrodzonym, bladym kontrastowym obrazem w stosunku do jej pozytywnego, na wskroś życiem i namiętnością przepojonego zasadniczego pojęcia "my dostojni, my dobrzy, my piękni, my szczęśliwi!" Jeśli dostojna ocena wartości targnie się i zgrzeszy przeciw rzeczywistości, to dzieje się to w stosunku do sfery, która jej nie jest dostatecznie znana, owszem przeciw której prawdziwemu poznaniu broni się ona ostro: zaniepoznaje w pewnej mierze pogardzaną przez siebie sferę, sferę pospolitego człowieka i niskiego gminu. Z drugiej strony należy rozważyć, że w każdym razie uczucie pogardy, spoglądania w dół, spoglądania z góry, zgodziwszy się nawet na to, że fałszuje obraz pogardzanego, dalekim pozostaje od fałszerstwa, którego zepchnięta nienawiść, zemsta bezsilnego dopuszcza się wobec swego przeciwnika – oczywiście in effigie*. W rzeczy samej zbyt wiele nienawiści, zbyt wiele lekceważenia, zbyt wiele odwracania oczu i zniecierpliwienia miesza się do pogardy, nawet zbyt wiele własnego uradowania, by zdolna była przemienić swój przedmiot w istotną karykaturę i potwora.

(...)

Kiedy człowiek dostojny żyje ufnie i otwarcie przed samym sobą (...) to człowiek opanowany przez ressentiment* nie jest ani szczerym, ani naiwnym, ani z samym sobą uczciwym i otwartym. Jego dusza zezuje. Duch jego kocha schowki, kryjome dróżki, wrota od tyłu. Wszystko, co skryte, ma powab dla niego, jako jego świat, jego pewność, jego uciecha. Zna się on na milczeniu, na niezapominaniu, na czekaniu, na tymczasowym umniejszaniu się i pokornieniu. Rasa takich, opanowanych przez ressentiment, ludzi stanie się w końcu z konieczności roztropniejsza niż jakakolwiek inna rasa dostojna, będzie też czcić roztropność w zupełnie innej mierze: mianowicie jako pierwszorzędny warunek istnienia, gdy tymczasem w ludziach dostojnych ma roztropność lekką, wykwintną przymieszkę zbytku i wyrafinowania. Jest ona bowiem w nich daleko mniej zasadnicza niż doskonała pewność funkcji regulujących nieświadomych instynktów lub nawet pewna nieroztropność, pewne dzielne gnanie na oślep, czy to ku niebezpieczeństwu, czy to na wroga, lub owa zapalczywa nagłość gniewu, miłości, czci, wdzięczności i zemsty, po których wszelkiego czasu poznawały się dusze dostojne. Nawet ressentiment dostojnego człowieka, jeśli się pojawia w nim, spełnia się i wyczerpuje w natychmiastowej reakcji, dlatego nie zatruwa. Z drugiej strony nie występuje ona w niezliczonych wypadkach, w których nieunikniona jest u wszystkich słabych i bezsilnych. Nie pamiętać zbyt długo swoich wrogów, swoich przykrości, nawet swoich złoczynów – to oznaka silnych, pełnych natur, w których jest nadwyżka plastycznej, kształtującej, gojącej i zapomnieniem darzącej siły (...).

Taki człowiek otrząsa z siebie jednym podrzutem wiele robactwa, które się w innych wżera, i w nim jedynie jest możliwa – przypuściwszy, że jest w ogóle na ziemi możliwa – właściwa miłość dla swoich wrogów. Ileż już czci dla swego wroga ma człowiek dostojny! A taka cześć jest już mostem do miłości... On pragnie przecie swego wroga dla siebie, jako swego odznaczenia, on nie zniesie przecie żadnego innego wroga, tylko takiego, w którym nie ma nic do pogardzenia, a bardzo wiele do czczenia! Natomiast przedstawcie sobie wroga, jak go pojmuje człowiek, opanowany przez ressentiment – i w tym właśnie jest jego czyn, jego twórczość. Powziął on koncepcję złego wroga, złego, i to jako zasadnicze pojęcie, z którego, jako odbicie i przeciwieństwo wymyśli sobie dobrego – samego siebie!...

(...)

Raczej pytać należy, kto jest właściwie zły w znaczeniu moralności, stworzonej przez ressentiment. Najściślejsza odpowiedź: właśnie dobry, przeciwnej moralności, właśnie dostojny, możny, władnący, tylko prze-farbowany, przeinaczony, na wywrót widziany jadowitym okiem, którym patrzy ressentiment. Tutaj jednemu bynajmniej nie chcemy przeczyć: kto tych dobrych poznał tylko jako wrogów, poznał tylko złych wrogów. Ci sami ludzie, którzy dzięki obyczajowi, zwyczajowi, czci, wdzięczności, a bardziej jeszcze przez wzajemne strażowanie się i zazdrość inter pares* tak surowo trzymają się w karbach i którzy z drugiej strony w stosunku do siebie okazują się tak wynalazczymi na punkcie względności, panowania nad sobą, delikatności, wierności, dumy i przyjaźni – ci sami są na zewnątrz, tam gdzie się zaczyna co obce, obczyzna, niewiele lepsi niż wolno puszczone zwierzęta drapieżne. Tam używają zwolnienia od wszelkiego społecznego przymusu, w puszczy wynagradzają sobie wytężenie, powodowane długim zamknięciem i ujęciem w płoty pokoju, powracają ku niewinności sumienia drapieżców, jako radosne potwory; które może po okropnym szeregu mordów, podpaleń, zgwałceń i znęcań się odchodzą z junactwem i równowagą duchową, jakby spełnili jeno psotę uczniacką, w przekonaniu, że poeci znów na długo będą mieli co opiewać i sławić. Na dnie wszystkich tych ras dostojnych nie należy przeoczać drapieżcy, tej wspaniałej, za zdobyczą i zwycięstwem lubieżnie węszącej, płowej bestii. Dlatego ukrytego podłoża potrzeba co pewien czas wyładowania, zwierzę musi na wierzch się wydobyć, musi znów wrócić do puszczy. Rzymska, arabska, germańska, japońska szlachta, homerowscy bohaterowie, skandynawscy wikingowie – wszyscy jednako tę czuli potrzebę. To właśnie rasy dostojne pozostawiły pojęcie "barbarzyńca" na wszystkich śladach swojego pochodu. Jeszcze najwyższa ich kultura zdradza świadomość tego i nawet dumę (na przykład, gdy Perykles mówi Ateńczykom, w owej sławnej mowie pogrzebowej, "ku wszystkim lądom i morzom utorowała sobie drogę śmiałość nasza, wznosząc sobie wszędzie nie przemijające pomniki dobrego i złego"). Ta śmiałość ras dostojnych, szalona, niedorzeczna, nagła w swym wyjawię, ta nieobliczalność, wprost nieprawdopodobność jej przedsięwzięć, (...) jej obojętność i pogarda dla bezpieczeństwa, ciała, życia, wygody, jej przerażająca radość i głęboka rozkosz w wszelkim niszczeniu, we wszystkich uciechach zwycięstwa i okrucieństwa – wszystko to składało się dla cierpiących z powodu tego na obraz "barbarzyńcy", "złego wroga", coś jakby "Gota", "Wandala".

Rozprawa III

Co znaczą ideały ascetyczne? (fr.)

Taka sprzeczność w sobie, jaka się w ascecie ujawniać zdaje, "życie przeciw życiu", jest – leży to jak na dłoni – biorąc fizjologicznie nie zaś psychologicznie, po prostu nonsensem. Może ona być tylko pozorną; musi być pewnego rodzaju tymczasowym wyrazem, wyłożeniem, formułą, przyrządzeniem, psychologicznym nieporozumieniem czegoś, czego właściwa natura nie mogła jeszcze zostać zrozumianą, nie mogła jeszcze zostać określoną sama w sobie, – jedynie słowem wciśniętym w starą lukę ludzkiego poznania. Żebym zaś krótko przeciwstawił temu istotny stan rzeczy: ideał ascetyczny wypływa z ochronnego leczniczego instynktu zwyradniającego się życia, które wszelkimi środkami stara się podtrzymać siebie i o istnienie swe walczy; wskazuje on na częściowy fizjologiczny zastój i znużenie, przeciw którym najgłębsze, nienaruszone instynkty życia walczą nieustannie nowymi środkami i wynalazkami. Ideał ascetyczny jest takim środkiem: rzecz ma się więc odwrotnie, niż czciciele tego ideału sądzą, życie zmaga się z nim i walczy przezeń z śmiercią i przeciw śmierci, ideał ascetyczny jest fortelem do podtrzymania życia. Że mógł on w tej mierze, jak tego historia uczy, rządzić i owładnąć człowiekiem, w szczególności tam wszędzie, gdzie cywilizacja i obłaskawienie człowieka dopięte zostały, to dowodzi wielkiej rzeczy: chorobliwości dotychczasowego typu człowieka, przynajmniej obłaskawionego człowieka, fizjologiczne zmaganie się człowieka ze śmiercią (dokładniej z uprzykrzeniem sobie życia, ze znużeniem, z życzeniem sobie końca).

(...)

Im normalniejsza jest chorobliwość w człowieku – a nie możemy normalności tej zaprzeczyć – tym wyżej powinniśmy cenić rzadkie wypadki duchowo-cielesnej tężyzny, pomyślne okazy człowieka, tym surowiej strzec szczęśliwie udanych od najgorszej atmosfery, atmosfery choroby. Czy to czynimy?... Chorzy są największym niebezpieczeństwem dla zdrowych; nie od najsilniejszych grozi silnym choroba, lecz od najsłabszych. Czy wiemy o tym?... Ogółem biorąc, wcale nie zmniejszenia się strachu przed człowiekiem powinniśmy sobie życzyć, bo strach ten zmusza silnego, by był silnym, w danym razie straszliwym – on to podtrzymuje udany typ człowieka. To czego należy się obawiać, co działa fatalnie jak żadna fatalność, to nie wielka obawa, tylko wielki wstręt ku człowiekowi; tak samo wielka litość nad człowiekiem. Gdyby oboje, przypuśćmy, połączyły się dnia pewnego, toby niechybnie przyszło natychmiast na świat coś najniesamowitszego, "ostatnia wola" człowieka, jego chęć nicości, nihilizm. A rzeczywiście, wiele do tego przygotowano. Kto ma nie tylko nos do wąchania, lecz także oczy i uszy, poczuje prawie wszędzie, gdzie tylko dziś stąpi, coś jakby atmosferę domu wariatów lub szpitala. Mówię, oczywiście, o krajach, zamieszkiwanych przez człowieka cywilizowanego, o wszelkiego rodzaju "Europach", jakie tylko istnieją na ziemi. Chorowici są wielkim niebezpieczeństwem dla człowieka: nie źli, nie zwierzęta drapieżne. Ci, którzy już z urodzenia są rozbitkami, obalonymi, złamanymi – oni to, słabi, podminowują najbardziej życie pod człowiekiem, zatruwają i zarażają wątpieniem naszą ufność do życia, do człowieka, do siebie samych. (...)

Tu roi się od robactwa uczuć zemsty i urazy; tu śmierdzi powietrze od skrytości i rzeczy niewyznanych; tu tka się nieustannie sieć najzłośliwszego spisku – spisku cierpiących przeciw pomyślnie udanym i zwycięskim; tu nienawidzi się widoku zwycięzców. A co za obłuda, by nienawiść ta nie wydawała się nienawiścią! co za zbytek słów wielkich i postaw przybranych, co za sztuka "prawego" oszczerstwa! Ci nieudani: co za szlachetna wymowa z ust ich płynie! Co za cukrzane, szlamiaste, pokorne podołanie się pływa w ich oczach! Czegóż chcą oni właściwie? Przynajmniej udawać sprawiedliwość, miłość, mądrość, wyższość – oto ambicja tych "najniższych", tych chorych! A jak zręcznie poczyna sobie taka ambicja! Podziwu godna ta zręczność fałszerzy monet, z jaką naśladują tu odbitkę cnoty, dźwięk złota, dźwięk cnoty.

(...)

Ach jakże oni w gruncie rzeczy sami gotowi są zadawać pokutę, jakże pragną gorąco być oprawcami. Jest wpośród nich pełno za sędziów przebranych mściwców, którzy ustawicznie słowo "sprawiedliwość" jak ślinę w ustach noszą, w ustach zawsze wysuniętych, zawsze gotowych opluć wszystko, co nie patrzy niezadowoleniem i dobrej myśli kroczy swoją drogą. Nie brak też między nimi owego najwstrętniejsze-go rodzaju próżnych, kłamliwych niedorodków, którzy starają się udawać "piękne dusze" i swą na psy zeszłą zmysłowość, spowitą w wiersze i inne pieluchy, na targ wynoszą jako "czystość serca". Nie brak tych moralnych onanistów i "zadowalających się sobą". Żądza chorych wyobrażania jakiejkolwiek wyższości, ich instynkt dróżek chyłkowych, które wiodą do tyranii nad zdrowymi -jakżeby się znaleźć nie miała, ta żądza mocy właśnie w najsłabszych!

(...)

Precz z tym haniebnym zmiękczeniem uczucia! Żeby chorzy zdrowych nie uczynili chorymi – a tym by było takie zmiękczenie – oto powinien być najwyższy punkt widzenia na ziemi. Do tego jednak potrzeba przede wszystkim, by zdrowych oddzielić od chorych, strzec nawet od widoku chorych, aby siebie za chorych nie brali.

(...)

A przeto czystego powietrza! czystego powietrza! A w każdym razie precz z pobliża wszelkich domów wariatów i szpitalów kultury! A przeto dobrego towarzystwa! swego towarzystwa! Lub samotności, jeśli tak być musi! Lecz w każdym razie precz od złych wyziewów wewnętrznej zgnilizny i tajemnego robaczywego ścierwa chorych!... A to dlatego, by siebie samych, przyjaciele moi, przynajmniej na chwilę jeszcze obronić przed dwiema najgorszymi zarazami, które oby nam właśnie oszczędzane były: przed wielkim wstrętem do człowieka! przed wielką litością nad człowiekiem!...

(...)

Wszyscy chorzy, chorowici dążą instynktownie, z pragnienia otrząśnięcia się z głuchej przykrości uczucia słabości, do zorganizowania się w stado. Kapłan-asceta odgaduje ten instynkt i popiera go. Jeśli istnieje gdzie trzoda, to wywołał ją instynkt słabości, a zorganizował rozum kapłański. (Bo nie należy zapominać, że silni rwą się z taką samą naturalną koniecznością od siebie, jak słabi dążą ku sobie.)

1887, tłum. Leopold Staff

Opublikowano 29.08.2013 r.

SHI
Ostatnie zmiany