Edward Stachura, Wszystko jest poezją – każdy jest poetą
Trzeba pisać. Żeby zarobić na chleb. I na podróż do Patagonii albo na Labrador. Bo trzeciego wyjścia, trzeciego bieguna, zdaje się, nie ma. Zaraz. Chwila. Są jeszcze dwa bieguny magnetyczne. Niewiele brakowało, a byłbym zapomniał, a kiedy bym sobie później, kiedyś tam, przypomniał, mogłoby już wtedy być za późno. Tak. Więc są jeszcze dwa bieguny magnetyczne. I czemu właśnie one nie miałyby się okazać dosłownie najbardziej przyciągające. Jeden z nich. Co będzie tym biegunem? A może kto? Kto będzie tak pociągający?
O czym pisać? O wszystkim. O poezji zatem. Bo wszystko jest poezją, każdy jest poetą. Do sformułowania tej prawdy powoli doprowadziło mnie widziane, słyszane, przebyte, przeczute, przewrażliwione, przeklęte i błogosławione, z rzadka tu i tam przeczytane. Wszystko jest poezją, każdy jest poetą.
Wszystko jest poezją, a najmniej poezją jest napisany wiersz; każdy jest poetą, a najmniej poetą jest poeta piszący wiersze: czy to jest też prawda? Jeszcze nie wiadomo. Wiele znaków na ziemi i niebie wskazuje na to, że tak istotnie jest. Zwłaszcza na ziemi. Zwłaszcza na książkach. Na książkach zwłaszcza "poetyckich". Wszystko jest poezją: to że idziesz do księgarni, kupujesz tomik wierszy, wychodzisz, przy straganie kupujesz pół kilo czereśni albo pół kilo śliwek, zależy jaka pora roku, idziesz do parku, siadasz na ławce, jedną ręką przewracasz kartki, drugą sięgasz po czereśnie lub śliwki, zależy jaka pora roku, wszystko to jest oczywiście poezja, a najmniej poezją są czytane wiersze. Bo czytasz i co czytasz? Czytasz, że nie ma ci nic do powiedzenia pan Fulano czy pan Mengano, czy pan Zutano, jak mówią w Ameryce Łacińskiej, czyli panowie: Iksiński, Ipsyloński, Zaniewski. Przewracasz kartki i tyle. Kiedy się jedzie pociągiem, to jest to podobna, ale o ile ciekawsza poezja. Znam takich, którzy wysiadają na jakiejś stacji albo wprost wyskakują z pociągu (nie trzeba z pośpiesznego), żeby wejść w krajobraz, który ich nagle olśnił. Żeby być w nim. Wtopić się weń. Być jedną linijką, jednym wersem w tym wierszu. Taki skok z pociągu albo nagłe wysiadanie na stacji niedocelowej i pójście przez pola, na przełaj, na sagę jest przepięknym wierszem, tyle że nie zapisanym na papierze. Ale ja myślę, że zapisany zostaje w powietrzu, odciśnięty w zostaje powietrzu kształt tego wiersza i znam znowu takich, którzy umieją przepisywać z powietrza i być może tego wiersza nie przegapią, tylko go przepiszą z powietrza i inne wiersze przepiszą z powietrza, z wnętrza powietrza, inne jeszcze wiersze przepiszą z własnego wnętrza, zbiorą to wszystko, złożą do wydawnictwa, redaktor w wydawnictwie, który przeważnie nie ma zielonego ani niebieskiego pojęcia, być może tych wierszy nie odrzuci, mimo mętnych, niejednoznacznych recenzji wewnętrznych i po latach ukazuje się książka, idziesz do księgarni, kupujesz, wychodzisz, przy straganie kupujesz pół kilo jabłek albo w kiosku paczkę papierosów, idziesz do parku, siadasz na ławce, czytasz i potęga! Coraz jesteś przykuty do tego, co czytasz, i dlatego coraz podnosisz głowę w górę, w domeny powietrza i odbywasz komunię z tym, co czytasz, tak, jak tego chce Gaston Bachelard i jak powinno być. I czy wtedy też jest tak, że najmniej poezją jest napisany wiersz i tak, że najmniej poetą jest poeta piszący wiersze? Wygląda na to, że wtedy nie jest tak, ale coś mi szepce, że to jeszcze nie jest dowód przesądzający sprawę. Będziemy tego dochodzić.
Będziemy tego i wielu innych rzeczy dochodzić. Mówi Ezra Pound: "ciekawość swoją trzeba nieustannie doskonalić". To poleciłby Pound młodym poetą, gdyby miał im cos polecać. Polecić by to należało wszystkim (wszystkim poetom, bo każdy jest poetą). Również tym, co płyną na wielkich statkach po morzach i oceanach świata, widząc niewiele poza czubkiem własnego nosa żeglującym po morzach i oceanach świata. Mówię o nich, bo miałem z nimi trochę do czynienia w różnych rozrzuconych na obydwu półkulach portach: Acapulco, Mazaltlán, Veracruz, Tampico, Marsylia, Le Havre, Ostenda, Antwerpia, Amsterdam, Oslo, Stavanger, Rijeka, Bejrut.
W Bejrucie zwłaszcza bardzo marnym poetą (każdy jest poetą), żałosnym wręcz grafomanem okazał się kapitan pewnego statku, do którego to statku dążyłem z bijącym sercem, pokonując dwa łańcuchy górskie, najpierw Góry Antylibanu, potem rajską dolinę Beka i zraz znów Góry Libanu, w śniegu, w śniegu (Liban znaczy po arabsku "biały"), potem, po drugiej stronie, w dół, do Bejrutu, i jeszcze niżej, do portu: trzy razy przeszedłem wzdłuż i wszerz wszystkie nabrzeża, nie znajdując poszukiwanego statku, który nie jest przecież szpilką w stogu siana, nawet w tak olbrzymim porcie jak Bejrut. Statek, którego szukam, jest niewidoczny, bo jest widocznie na redzie, pomyślałem wreszcie, siedząc na jakieś beczce, paląc papierosa, odpoczywając zachłannie, ale jakby nie całym ciałem, jak człowiek, który jeszcze nie dał za wygraną. Wynająłem łódź i popłynąłem na redę, w morze...
Ciekawość swoją trzeba umieć doskonalić. Jeden jedzie na Wyspy Kanaryjskie, drugi do Grudziąca, ale nie znaczy to, że swoją ciekawość i ciekawość świata bardziej udoskonali ten pierwszy. Podróż do Grudziąca może być dla tego drugiego o wiele bardziej ciekawa i egzotyczna, niż dla tego pierwszego podróż do Santa Cruz de Teneryfe. Poza tym, gdziekolwiek by się pojechało, spotyka się tam, dokąd się dotarło, przede wszystkim to, co się z sobą przywiozło. Jeśli przywiozło się ze sobą niewiele tako niewiele się w drugim końcu świata spotyka. I tu nic nie pomoże.
Niektórzy z poetów piszących wiersze podają pod swoimi utworami nazwę egzotycznie brzmiącej miejscowości, na przykład "Pisane w Istambule, dnia tego a tego", albo "Szwajcaria, nad jeziorem takim a takim", jakby to miało w jakimś sensie nobilitować powyżej napisany tekst, podnieść jego rangę, jego wartość. Są przypadki podawania pod utworami miejsca i daty oraz ewentualnie dedykacji, podyktowane względami często usprawiedliwionymi, ale często też proceder ten obliczony jest na efekt. Tani. Mówię, co wiem.
Nie wiem, czy któryś z poetów-astronautów amerykańskich (każdy jest poetą), którzy byli na księżycu, zajmuje się pisaniem wierszy. Jeśli tak jest i jeśli tak było, że ów piszący wiersze miał czas napisać na księżycu wiersz, to fakt napisania go na księżycu nie ma dla wartości wiersza, wartości samej w sobie, żadnego znaczenia. Jeśli wiersz jest słaby, to fakt napisania go na księżycu nie czyni go lepszym. Jeśli już, to raczej można by powiedzieć, że czyni go jeszcze gorszym. Takie miejsce jak księżyc chyba jednak do czegoś zobowiązuje. Przynamniej na razie. Powiedzmy to samo trochę inaczej: jeśli utwór jest dobry (co najmniej dobry), to niech sobie będą: miejsce i data powstania oraz ewentualne dedykacja. Utworowi to nie przeszkadza; czytelnik ma to, czego szukał, a autor, opatrując swój tekst datą i miejscem powstania oraz ewentualną dedykacją, ma w tym widocznie jakiś swój cel, najczęściej całkiem prywatny, intymny i nam, czytelnikom, nic do tego. Zatrzymałem się być może odrobinę dłużej niż należało, przy sprawach dość błahych, ale w tych błahościach też jest rzecz.
Ciekawość swoją trzeba nieustannie doskonalić. Tymczasem ludzie (poeci-ludzie, bo każdy jest poetą) śpią. Śpią we śnie i śpią na jawie. Budzenie się ze snu poziomego jest w miażdżącej większości jedynie przejściem do innego rodzaju snu, snu pionowego, snu jawnego, snu z otwartymi oczami. Ale, na szczęście, nie wszyscy budząc się śpią dalej w tym nieco niepotocznym rozumieniu. Jest też garstka takich, co nie śpi nigdy. Nawet śpiąc, w tym potocznym rozumieniu, nie śpią. Pracują dalej przez sen. Cyklop z gorejącym okiem w nich nie śpi. Czuwa. W czuwaniu wyćwiczony. Jednym z takich, nigdy nie śpiących, był (jest, bo co było, nie może przestać być) bohater "Pieśni Malrodora" Izydora Ducasse czyli Lautréamonta: "Szczęśliwy, który śpi beztrosko w leżu z piór wydartych z piersi edredona, nie zdając sobie sprawy, że zdradza sam siebie. Oto już ponad trzydzieści lat jak jeszcze nie spałem. Od pierwszego niewymownego dnia moich narodzin ślubowałem nasennym deskom nieprzejednaną nienawiść. Ja sam tego chciałem; niech na nikogo nie pada oskarżenie. Szybko, proszę wyzbyć się tego poronionego podejrzenia. Czy dostrzegacie na moim czole ową bladą koronę? Ta, co ją uplotła uporczywymi dłońmi, to uporczywość. Dopóki choć kropla ognistego soku będzie płynąć w moich kościach jak potok płynnego metalu dopóty nie będę spał. Każdej nocy przymuszam moje sine oko, by przykuwało gwiazdy poprzez szyby okienne. Aby być bardziej pewnym siebie, uciskam drzazgę pomiędzy napuchnięte powieki. Wstające zorze odnajdują mnie w tej samej pozycji, pionowej, opartego o gipsową, zimną, ścianę. Wszelako zdarza się, iż czasami śnię, lecz ani przez chwilę nie tracąc żywego poczucia mojej osobowości i swobodnej zdolności poruszania się: wiedzcie, że koszmar kryjący się w fosforycznych zakamarkach cienia, gorączka obejmująca moją twarz swoim kikutem, każde nieczyste zwierzę wznoszące swój krwawy pazur, to wszystko zatem, obracane jest w kółko przez wolę moją, która to czyni, by karmić swoją nieustającą aktywność. Tak więc, jak atom, który mści się w swojej skrajnej słabości, wolna wola nie lęka się stwierdzić, że nie zalicza brutalnego otępienia w szeregi swoich synów: ten, który śpi, wart jest mniej, niż zwierzę zarżnięte poprzedniego dnia. Aczkolwiek bezsenność pociąga w głębokości dołu muskuły te, które już teraz rozsiewają woń cyprysów, nigdy biała katakumba mojej inteligencji nie rozewrze swoich sanktuariów oczom Stwórcy. Tajemna i szlachetna sprawiedliwość, w stronę wyciągniętych ramion której instynktownie się rzucam, nakazuje mi ścigać bez wytchnienia tę podłą karę."
Innym z nigdy nie śpiących jest Andrzej Babiński, z którym kiedyś, dawno, nie przespaliśmy wiele dziesiątków nocy, pisząc wiersze, latem w łazience, zimą w izdebce kuchenek gazowych, w kulowskim akademiku na ulicy Sławińskiego w Lublinie. Ktoś nie śpi, aby spać mógł ktoś, jak powiedział jeden, też z tych, co nigdy nie spali. Widok nasz tamten powinien tonąć we mgle piętnastu lat, które dotąd minęły, a oto jakby to wczoraj było, przedwczoraj, trzy dni temu. Z czasem jest czasami przedziwnie. Z Czasem nie jest taka prosta sprawa, jak to wydaje się mechanizmowi sprawnie funkcjonującego zegarka i jego wskazówkom wskazującym niby-punktualność.
Z Andrzejem spędziliśmy niedawno jeden wspólny tydzień: tyle, ile jest w możliwości naszych starganych nerwów jednorazowo ze sobą wytrzymać. Co robiliśmy, gdyby się ktoś pytał, z Andrzejem przez ten tydzień? Oczywiście nie spaliśmy. Kto nie śpi, ten już coś robi. Andrzej miał ze sobą może dziesięć kilogramów rękopisów (to połowa tego, co mam powiedział Andrzej): tysiące słów zapisanych na karteluszkach, świstkach, strzępkach papieru, kawiarnianych serwetkach: słodko-trujący owoc wielu lat straszliwego opętania, przez które ilu poetom udało się przebić? Niewielu się udało. A z tych niewielu żadnego nie ma krwawo niepokaleczonego na ciele i na ciele umysłu. Młodzieniec pewien, posępny i porywczy Artur Rimbaud ten sam, który przed porzuceniem na zawsze pisania wypowiedział: "Umiem już odtąd pozdrowić piękno" ("Je sais désormais saluer la beauté"), czy przebił się przez obłęd do polany? O tym pomówimy innym razem. Na razie mówimy o Andrzeju Babińskim, który nie wydał jeszcze książki (a opublikował wszystkiego może siedem wierszy) i wreszcie postanowił tę książkę zrobić, i szalał, błądził, nurzał się, miotał się w dżungli swoich zapisków, rozrzuconych po całej podłodze, co pewien czas unosząc w ręku jakiś świstek i siadając z nim do maszyny do pisania, którą wypożyczył nam był wypróbowany w bojach przyjaciel Wacek Tkaczuk. Ja robiłem swoje. I tak mijały nam godziny dzienne, nocne i ranne. Ja robiłem swoje, Andrzej robił swoje: stukał dwoma palcami na maszynie, coraz przeklinając siebie za to, że jego teksty, jego treści nie mają formy. Co za chamski, bydlęcy mam styl, mówił Andrzej, ale to nic, ja to wygładzę, ja to zrobię. Rób – odpowiadałem. I myślałem: szyja kobiety jest na pewno jednym z lepszych miejsc dla sznura pereł, ale czy na przykład nawet w kuble na śmieci perła przestaje być perłą? Są treści jakby nieomalże niezależne od formy. Idzie o to, by treści te zostały powiedziane, a jak, w jaki sposób, to już jest sprawa daleko drugorzędna.
Treść jest ludzka, nadludzka; forma może być co najwyżej boska. Jest w doskonałym artyzmie coś, nie wiem co, co mi się nie podoba, mimo że równocześnie ogromnie mi się podoba. To, nie wiem co, co mi się nie podoba, jest chyba natury pozaestetycznej, ale nie wiem czy natury etycznej. A może jednak natury estetycznej: wieczny, morderczy niedosyt doskonałości: można było jeszcze lepiej, jeszcze piękniej. Może to, ale chyba jeszcze coś innego. Będziemy tego dochodzić. Ja, który przez pół życia pracowałem nad formą, zaczynam sądzić teraz, że była w tym przesada. Pracowałem nad formą tak okrutnie, ponieważ myślałem, czy też nawet byłem o tym przekonany, ze treści są ciągle te same: miłość, wieczna miłość, życie, śmierć, przestrzeń, nieskończoność i tak dalej i tak dalej, i wszystko polega na tym, żeby – o tym samym – inaczej. Od pewnego czasu zaczynam sądzić, że są nowe treści.
Minął ten tydzień, długi jak jeden dzień ( z czasem jest czasami przedziwnie) i Andrzej pojechał na zachód, do Poznania, a ja na południowy wschód, w Rzeszowskie, do wsi Leżachów nad Sanem. Na żniwa. Umówiłem się tam z poetą piszącym wiersze (patrz "Twórczość" 6/72) – Janem Czopikiem zwanym też Jaśkolubym lub Jaśkochanym. Po krótkim i serdecznym powitaniu, nie namyślając się długo, wzięliśmy naklepane kosy i poszliśmy w pole.
Kosiliśmy kilka dni: jęczmień, żyto, pszenicę. Z naszymi kosami byliśmy w łanach zbóż jak ułani zbóż. Ale nie było lekko. Było raczej ciężko. Żar lał się z nieba, jak powiedział ktoś, nie wiem kto; żałuję, bo jeżeli coś powtarzam, to lubię wiedzieć za kim. Wiec żar lał się z nieba. Wiatr poza tym, wiatr, kiedy zawiewał od bakutila, czyli Punktu Skupu Zwłok Zwierzęcych, pluł nam w zadyszane, rozdziawione usta i nos beznadziejnym, paraliżującym smrodem rozkładającej się robaczywie na słońcu padliny. Trzeba było nieraz rzucać kosy i uchodzić na miedzę; kłaść się na ziemię i chować głowę w zbawienie, pachnące, lecznicze zioła: rumianek, miętę. Nadchodziło upragnione południe. Prosto z pola do Sanu. I pławiliśmy, pławiliśmy się w całej szerokości Sanu jak jesiotry w Morzu Kaspijskim, a nie jak kilka nieszczęsnych egzemplarzy tego gatunku (dar Nikity Chruszczowa) w szczupłym basenie akwarium moskiewskiego w Bergen, na co patrzyłem z żalem oczywiście.
Zboże skoszone, ułożone w mendlach mendle nie piętnasto- ale szesnastosnopkowe) pożegnaliśmy się z Jaśkolubym, nie zapomniawszy przedtem przejść się po dnie butelki wina marki "Panonia", najlepszego z win, jakie można było zakupić w miejscowym sklepie geesu. Jaśkoluby, z bąblami na dłoniach, pojechał na zachód, do Wrocławia, a ja, też z bąblami na dłoniach, na północ, pekaesem do Lublina. Wyruszyłem z Leżachowa raniutko, wyciągając nogi, ale nie zdążyłbym na autobus, gdyby nie pewien poeta na motocyklu (każdy jest poetą), który podwiózł mnie do rynku w Sieniawie; zawalona cała nawa i pobocze rozprutymi workami skamieniałego cementu: niesamowity wiersz (choć społecznie marnotrawny).
W Lublinie znalazłem się dopiero następnego dnia. Zatrzymałem się bowiem w miasteczku Wysokie, w Lubelskiem, gdzie naprzeciw przystanku autobusowego zoczyłem małą piwiarnię, w której był piękny stół, taki, że nie można było nie zasiąść przy nim w celu wypicia paru kufli: piwa i napisania na nim kilku linijek. Ale z pisania szybko zrezygnowałem. Wiatr wypoczywał gdzieś w cieniu obłoku, powietrze stało w żarliwym bezruchu, ludzi natomiast pragnienie gnało do piwiarni. Klientów mnogość i rozmaitość przysiadała się do stołu, za którym rezydowałem (poeci-chłopi, poeci-robotnicy, poeci-chłoporobotnicy, poeci-absolutnie zdeklasowane jednostki). Sytuacja była taka, że wolałem ja pobrać jakieś nauki życiowe, niźli niezręcznie próbować udzielać takowych bliżej nie znanemu czytelnikowi.
Źródło: Miesięcznik Literacki 1974 (10)