Czego dowiesz się sam, tego się nauczysz!
Ostatnie zmiany

List Lucjana Rydla do Franciszka Vondračka

Istnieje wiele relacji, bardziej lub mniej wiarygodnych, o ślubie i weselu Lucjana Rydla. (Do najbardziej znanych należą informacje podane przez Boya-Żeleńskiego w Plotce o "Weselu" Wyspiańskiego). Wydarzenie to – stanowiące niewątpliwie rewelację w życiu ówczesnego Krakowa – na pewno nie wywołałoby tylu komentarzy, wspomnień itp., gdyby nie osnuty na jego tle dramat Wyspiańskiego. Jak to się zwykle w takich wypadkach dzieje, narosło naokół tego faktu wiele plotek i fałszywych wiadomości. Dlatego wydaje się, że słusznym będzie przytoczyć stosunkowo mato znaną relację głównego bohatera wydarzenia, Lucjana Rydla, zawartą w liście do jego przyjaciela Franciszka Vondračka, czeskiego pisarza i tłumacza wielu dzieł polskich:

Kraków, d. 5 XII 1900, Słowiańska nr 2

Moi Najdrożsi!

Nie uwierzycie, jak bardzo żałowałem, wyczytawszy w Twoim liście, mój Fando, że byłbyś mógł przybyć na mój ślub, gdyby nie zbyt późno otrzymane zaproszenie. Swoją drogą wcześniej zawiadomić o terminie ślubu nie mogłem, bo dzień do ostatniej prawie chwili nie był ustalony, a to ze względu na moich krewnych, z którymi porozumiewać musiałem się listownie o dogodny dla nich dzień do przyjazdu. Dopiero niespełna na tydzień przed ślubem ostatecznie stanęło na tym, że 20 listopada we wtorek. Wtedy też zaraz napisałem do Was.

Ty, Fando, widziałeś jadące wesele krakowskie, z drużbami pędzącymi cwałem na spienionych koniach, z dzwonieniem, trzaskaniem harapów i tętentem. Wiesz, jak wieją z wiatrem kity pawich piór, jak wydymają się chustki barwne przypięte u ramion drużbów, jak się palą czerwone rogate czapki na głowach. Widziałeś, jakie wieńce mają panna młoda i druhna: jakby jakieś mitry wysokie uplecione z trzęsideł złocistych i z błyskotek, z kolorowych paciorków i wstążek. Widziałeś, jak jadą wozy pełne kobiet w stubarwnych strojach, w gorsetach i chustach kraciastych – i mężczyzn w białych sukmanach. Ty wiesz mniej więcej, jak to wygląda.

Tak ja do ślubu jechałem – taki był mój weselny orszak.

Ale zacznę od początku. W wilię ślubu o 7 wieczorem pojechałem do Bronowic, gdzie w domu Tetmajerów i w domu moich teściów tańczono. Cala wieś była sproszona. Z miasta nie było jeszcze tego pierwszego wieczora nikogo. Zabawa trwała do 12 w nocy. Ja bytem ubrany po chłopsku, w białą sukmanę, pod nią granatowy żupan długi po kolana, zdobny na przedzie zielonymi kutasami, pod żupanem (bez rękawów) kamizela czerwona z rękawami, cala obszywana na przedzie złotymi galonkami. Koszula z haftowanym stojącym kołnierzem zapięta pod szyją czerwoną koralową spinką. Pod sukmaną pas szeroki skórzany, gęsto nabijany mosiężnymi gwoździkami. Spodnie w paseczki białe i czerwone, buty z cholewami, a na głowie czapka krakuska z kitą pawich piór i z galonkiem srebrnym obiegającym dokoła czarnego barankowego obkładu.

Nazajutrz rano około 7 znowu poczęli się schodzić zaproszeni goście wiejscy. Muzyka stojąca na progu domu witała każdego u wstępu do domu. Podawano herbatę z rumem, kołacze, zimne mięso, wódkę. Jadwisia ubrana była w swój pyszny strój ślubny: na głowie wspaniały wieniec z pięcioma kolorowymi różnobarwnie haftowanymi wstęgami, które spływały na plecy. Na szyi pięć nitek bladoróżowych, równych korali. Koszula pod szyją, na gorsie i u rękawów haftowana bielutko, gorset z materii zielonej, przetykanej w złote kwiaty i wyrabianej czerwonymi ornamentami. Cały przód gorsetu wyszywany gęsto kolorowymi paciorkami, świecidełkami, lampasikami, galonkami, guzikami. Spódnica z atlasu białego w żółte, zielone i czerwone barokowe kwiaty, obszyta dookoła kolorowymi wstążeczkami i jedwabiem. Zapaska z zielonego atlasu również w czerwone i żółte kwiaty obszywana dookoła białą koronką. Na nogach wysokie buciki.

O 8-mej przyjechała powozem z Krakowa moja Matka wraz z Wujem: przybyli na błogosławieństwo przedślubne, które ci szczegółowo opiszę, jak się odbywa według chłopskiego prastarego obyczaju sięgającego jeszcze, zdaje się, w czasy pogańskie niektórymi szczegółami.

W izbie u rodziców Jadwisi pod oknem zastawiono stół – po stronach jego lawy. Na środku jednej ławy zasiadłem ja, mając po jednej ręce Matkę, po drugiej Wuja. Jadwisia usiadła naprzeciwko, po obu jej stronach druhny i drużbowie. Matka Mikołajczykowa przyniosła bochen chleba czarnego. Ojciec rozciął go na dwoje. My oboje podaliśmy sobie ręce przez stół, do rąk włożył nam Ojciec pół bochenka chleba, po czym jeden z starszych krewnych w imieniu rodziców miał wierszowaną przemowę. Pąsową chustką związał nam Ojciec ręce razem z bochenkiem chleba, po czym uklękliśmy po obu stronach stołu, a rodzice Jadwisi i moja Matka błogosławili nas i kropili wodą święconą. W owe pól bochenka, które trzymaliśmy w ręku, naprzód rodzice i Mama, potem wszyscy obecni wtykali srebrne monety, korony, guldeny itd. Na tym skończyło się błogosławieństwo. Po czym Mama pierwsza razem z Wujem pojechała, wprost do Krakowa wprost do kościoła Panny Marii, aby dać znać księdzu, że już czas świece zapalać. Zanim ogromny orszak ślubny porozsiadał się na wozach, poszedłem przebrać się z sukmany we frak. Do samego Sakramentu postanowiłem bowiem przystąpić w czarnym stroju dla uniknięcia choćby pozorów teatralności i pozy. Zresztą przez cale wesele ubrany bytem po chłopsku. Przebrawszy się zatem we frak szedłem z Jadwisia, z druhną i kilkoma starszymi kobietami na pierwszy wóz, a za nami ruszyło 9 innych ogromnych wozów pełnych gości weselnych. Przed nami pędzili na koniach drużbowie.

Pomimo że poprzedniego dnia była najobrzydliwsza słota, wypogodziło się właśnie na nasze wesele i już o 9 rano, w cudny słoneczny ciepły dzień jesienny pędziliśmy do Krakowa. Na Rynku tłumy ludzi. Wzdłuż linii A-B do samego kościoła stało kilka tysięcy osób, wśród nich znajomych mnóstwo, którzy witali nas z powiewaniem kapeluszów. W kościele ścisk i tłok nie do opisania. Zajechaliśmy na placyk przed Św. Barbarą i z trudem przedostaliśmy się do kaplicy Matki Boskiej Częstochowskiej, bo to jest parafialny ołtarz bronowicki. Wiesz, gdzie ta kaplica? U samych głównych drzwi pod niższą wieżą Mariacką, w kruchcie kościelnej na prawo od wejścia. Ścisk byt taki, że Matkę moją i rodzeństwo, i krewnych, i przyjaciół zaproszonych – nie proszeni spektatorowie wyparli na kościół. Pół godziny trwał zamęt niesłychany, zanim udało się wikaremu i kilku moim młodym krewniakom odnaleźć i sprowadzić moją rodzinę. Ja sam stałem w progu kaplicy, przepuszczałem do wnętrza tych, których pragnąłem mieć świadkami ślubu. Natarczywość gawiedzi doszła do tego, że przemocą musiałem bronić drzwi do kaplicy. Wreszcie pluton straży ogniowej zawezwanej telegramem zrobił porządek. Ślub odbył się prędko. Dawał błogosławieństwo staruszek o. Wacław z zakonu kapucynów – sybirak, długoletni przyjaciel mojej rodziny, spowiednik mój od dziecinnych lat, który także i Ojca mojego na śmierć dysponował.

Jadwisia była prześliczna. Zapomniałem dodać, że na cały strój już opisany wdziała wyjeżdżając z domu ciepłą "katanę": jest to rodzaj krótkiego żakietu watowanego trochę. Katana jej ślubna była z materii bladoamarantowej przerabianej w wielkie srebrne liście i szkarłatne kwiaty. Rękawy aż po łokcie i sam przód na piersi naszywany galonkami, paciorkami, kolorowymi szkiełkami. Takiej katany jak świat światem nie było, obok gorseta była podziwem całej wsi i całego Krakowa.

Ponieważ sporo krewnych moich z daleka przybyłych wyjeżdżać miało pociągiem o godzinie 2 w południe, więc żeby im umożliwić poznanie się z Jadwisia, Matka moja urządziła śniadanie, na którym nie było nikogo prócz samych przyjezdnych i nas, państwa młodych. Krewni zaś moi mieszkający w Krakowie byli proszeni do Bronowic na drugi dzień wesela, na tzw. "czepiny" – a z kościoła rozeszli się prosto do domów. Rodzina Jadwisi i wiejscy goście weselni pojechali wprost do Bronowic, gdzie starodawnym zwyczajem w pierwszy dzień wesela nie w domu p. młodej, ale w karczmie na ten cel wynajętej odbyto się przyjęcie.

Drużbowie zaś, druhna i wszyscy ci, którzy na jednym wozie z. nami jechali do kościoła, z kościoła pojechali do mojego mieszkania, gdzie czekało ich zastawione śniadanie. Pierwotnie prosiła ich Matka moja do siebie, ale wymówili się, że nie byliby dość swobodni wobec tylu nieznajomych pan i panów.

Śniadanie u Mamy trwało do 11. Wszyscy krewni przedstawiali się Jadwisi, która była bardzo zawstydzona musząc nadstawiać twarz i rękę do pocałunku tylu ludziom, których pierwszy raz widziała.

Od Mamy pojechaliśmy powozem do mojego mieszkania, robiliśmy honory kończącym śniadanie wiejskim gościom, po czym znowu na wozie z drużbami konnymi, przodem cwałującymi, ruszyliśmy do Bronowic. Z karczmy wysypało się przed nas całe wesele witające nas okrzykami i muzyką. Natychmiast z fraka przebrałem się w sukmanę i już do wieczora w karczmie tańczyliśmy tego pierwszego dnia.

Na drugi dzień były "czepiny", czyli uroczyste zdjęcie wieńca, a włożenie pannie młodej czepca na głowę. Odbywa się to wieczorem. Około 7 przyjechała Matka moja z siostrą, a w ślad za nią zjechało kilka powozów, które przywiozły do 20 osób moich krewnych i przyjaciół. Brata mojego Adama nie było, bo od dwóch miesięcy jest we Frankfurcie nad Menem na studiach medycznych. Napisał tylko do Jadwisi i do mnie bardzo gorący list.

Był widok jedyny w swoim rodzaju i zupełnie niezwykły, kiedy u Tetmajerów zasiedli przy stole panowie we frakach, a między nimi wiejskie kobiety, w naszywanych gorsetach i w koralach u szyi, i panie w sukniach wizytowych, i chłopi w sukmanach. A najmilsze z wszystkiego było to, że cale tak nadzwyczajnie dobrane towarzystwo było bardzo swobodne i wesołe i najwidoczniej wybornie się bawiło. Na prost po drugiej stronie sieni młodzież tańczyła w wielkiej izbie: w domu zaś u moich teściów reszta wiejskich zasiadła do stołu.

Około 9 zaczęły się "czepiny". Mężczyzn usunięto pod ściany, same kobiety i dziewczęta otoczyły p. młodą i druhnę. One obie tańczyły naprzód ze sobą, potem kolejno z wszystkimi dziewczętami i z wszystkimi kobietami. Każda tańcząca kobieta i dziewczyna stawała przed muzyką, przyśpiewywała piosenkę na cześć panny młodej. Potem starszy drużba rozpoczął taniec z panną młodą, taniec solo, podczas którego zamężne kobiety usiłują pannę młodą odbić gwałtem drużbie, a kiedy się to nie udaje, targują się z nim o cenę kupna (motyw z pogańskich czasów: kupowanie panny młodej). Drużba dobija targów i bierze zapłatę, a kobiety sadzają pannę młodą na stoiku. (Posadziły ją tak, żeby moja Matka mogła siedząc wygodnie wszystko widzieć). Wszystkie kobiety zamężne zapalają świeczki, które trzymają w ręku – a starościna, uproszona do odbycia ceremonii, śpiewa pieśń, w której wzywa matkę, aby się po raz ostatni przyjrzała córce w wianuszku na głowie i przeżegnała krzyżem świętym wianek. Gdy się to stało, powtórzono tę samą do mojej Matki, która również przeżegnała wianek. Wtedy wianek z głowy zdejmuje starościna, a nakłada czepiec i podaje p. młodej rozpostartą chustkę. Na chustce leży wianek. P. młoda trzyma wianek na kolanach, a wówczas starościna śpiewa w kolko piosenkę, w której wzywa każdą kobietę, aby na wianek data pieniądz.

Jeszcze tu nie była Miroszyna kmiotka,
Nie dala na wianek pieniędzy pot złotka.

Miroszyna kładzie pieniądz, piosenkę powtarza ze zmianą nazwiska, a ośpiewana kobieta jedna za drugą rzuca pannie młodej pieniądze. Widok to wspaniały, bo każda baba trzyma w ręku zapaloną świecę, tak że kilkadziesiąt płomieni oświetla naszą tę scenę. Twarze oblane blaskiem płomyków ciekawie i dziwnie wyglądają, stroje świetnie migocą świecidłami stubarwnymi. Wreszcie wzywa starościna pana młodego, aby pannę młodą spróbował do tańca, i oddaje mu ją. Pan młody przypija wódką z jednej flaszki, wodą z drugiej do p. młodej. Ale ona nie wie, które wódka, a które woda. Przypijając wodą pan miody zalewa żonie oczy. Potem oboje tańczą. Drużba podaje im harap. Sztuka polega na tym, aby on wyrwał jej harap i uderzył po spódnicy, a ona trzymając harap bije po sukmanie – a ciągle tańczą. Świeczki dopalają się, inne pary przytaczają się do tańca – koniec czepienia, ale nie koniec wesela. Jeszcze cały dzień czwartek do północy trwało moje wesele, zatem cale 4 dni.

Kończę ściskając Cię, mój Pando. Pani Twojej i dzieciom najserdeczniejsze pozdrowienia łączę – Żona moja najszczersze serdeczności Wam zasyła.

L. R.

Źródło: Pamiętnik Teatralny, Warszawa 1953, z. (8), s. 203-208.

Opublikowano 01.06.2012 r.

SHI
Ostatnie zmiany