Czego dowiesz się sam, tego się nauczysz!
Ostatnie zmiany

Z. Nałkowska, Granica (fr.)

Zenon

"Być w porządku z sobą" – cóż to znaczy? Jest to zawsze w jakimś choćby najbardziej wzniosłym sensie dogadzać swoim chęciom, swoim "wrodzonym instynktom moralnym". A przecież moralność jest wynikiem życia w społeczeństwie i poza społeczeństwem jej nie ma. Są tylko słowa, które służą do oszukania siebie i zwłaszcza innych. (Rozmyślania Zenona w Boleborzy w związku z propozycjami Czechlińskiego, 46)

"Wystarczy umrzeć, aby stać się zupełnie bezbronnym" – myślał. (204)

Nagłe irytacje już wtedy pojawiały się u Zenona. Wynikały z dziwnego niepokoju, że dzieje się cos złego, że cała jego robota obrasta w tę obrzydliwość. (217)

Po polowaniu w Chązebnej było polowanie u Olgierda Tczewskiego w Pieszni, później polowanie w Popłosznej i polowanie na terenach lasów Bramińskich, które urządzał Czechliński. Zenon jechał, by oderwać się od troski, od nadmiernej i denerwującej pracy, by odwlec dzień, na godziny odebranie wiadomości niedobrej albo powzięcie decyzji. Niekiedy decyzje sugerował nieznacznie innym, którzy mu ją później, już dojrzałą,, od siebie podsuwali. Tak rozkładał się głuchy niepokój odpowiedzialności. (223//224)

Ty jesteś inny ze mną i inny między ludźmi (236, Elżbieta do Zenona) (...) Małomówny, skupiony, gdy byli sami, między ludźmi Zenon zmieniał się po prostu w oczach. Stawał się zbyt wesoły, ekspansywny, przybierał różne miny, ani przez chwilę nie był spokojny. (236)

I w gniewie po raz pierwszy powiedział to, co później nieraz wracało do ich rozmów: że inni mają więcej takich przygód niż on. Że innym dziesiątki takich spraw uchodzą na sucho, a za nim ta jedna wlecze się bez końca. (241)

– Czytam, naturalnie, że czytam wszystko! Inni też czytają. A teraz każdy zrzuca z siebie odpowiedzialność. Albo ja wiem, kto pierwszy strzelał? Rzecz zawsze tak samo wygląda: tłum jest niewinny, bo chce pracy, my jesteśmy niewinni, bo nie mamy dla nich tej pracy. A kto jest winny, nie wiem (...)
- Zenonie, Zenonie – przerwała z lękiem – ty nie widzisz tego, ty zapomniałeś. Ale wszystko, czego nie chciałeś, jest teraz po tej samej stronie co ty. (...)
- Może mi chcesz znowu coś powiedzieć o miłości, którą należy się rządzić, o "drugim człowieku" – tak? (...)
- Nie, chodzi o to, że musi coś przecież istnieć. Jakaś granica, za którą nie wolno przejść, za którą przestaje się być sobą. (...)
- Można być tylko tym, czym się jest, moja droga – nic więcej nie można. (265/266, rozmowa Elżbiety z Zenonem)

– Widzisz, to właśnie wszystko jest nieprawda. Jest się takim, jak myślą ludzie, nie jak myślimy o sobie my, jest się takim, jak miejsce, w którym się jest. (268, Zenon w rozmowie z matką)

– Robiłaś wszystko, żeby być ze sobą w porządku. A widzisz, to nie o to chodzi. Cierpienie wcale nie jest usprawiedliwieniem.
- Zenonie, robiłam, co myślałam, że trzeba, co było najtrudniejsze.
- Tak się zawsze wydaje, że to, co trudne, jest właśnie dobre. A tymczasem dotąd przecież dla niej samej [Justyny] nie zrobiliśmy nic. Dotąd właściwie w tym wszystkim wciąż siebie tylko mieliśmy na uwadze.
- Nie ja. Nie ja – broniła się, po raz pierwszy zrywając z nim solidarność.
- Ty także. Poczekaj, przecież myśmy niczego się nie wyrzekli, myśmy zachowali wszystko. Ale to na jej zniszczeniu wyrosło to, co jest między nami. Tak to było i tak to jest do dziś. (269/270, rozmowa Zenona z Elżbietą)

Zenon a Boleborza i rodzice

[Walery i Żancia, zubożała rodzina szlachecka, ziemiańska, po utracie dóbr w Witkowie, osiedli jako rządcy w Boleborzy]

(...) Zenon uczuwał w sposób nieprzyjemny, że gdy się posługuje zaimkiem osobowym "ja", to oznacza nim zmieszane w różnym stopniu cechy tych dwojga ludzi. Matka była łatwiejsza do przezwyciężenia (...) Groźniejszy był ojciec. (55)

Dziś, gdy było już późno, nieraz żałował, że nie umiał mówić z nim szczerze, że nie wyznał mu swych dziecinnych pretensji. Osądził go wcześnie i tak już zostało. Niewątpliwie pierwszy chłopięcy wstręt do jego erotyzmu, do zuchwałych dziewczyn wałęsających się w późne wieczory pod oknami, był źródłem tych sądów. Ale gdyby go spytał... (205)

Zenon – Boleborza – Justyna –Paryż – Justyna – Elżbieta

Opierając się głupiej słabości dla Justyny Zenon musiał walczyć nie tylko z jej urodą i młodością. Wszystko zdawało się pomagać tej sprawie i na wszelki sposób ją popierać. Uroki lata, rozprzęgający wolę wpływ natury, sprzyjająca atmosfera domu. Wystarczyło wejść w zwykłe koleje boleborzańskiego obyczaju, wystarczyło przystać. (56)

Poza Boleborzą zaś całe zagadnienie Justyny było nie do pomyślenia, musiało pozostać w swych naturalnych granicach, zamknięte kresem tego gorącego boleborzańskiego lata. (64)

Zagadnienie Boleborzy w życiu Zenona znalazło sobie ściśle to samo miejsce po drugiej stronie osi symetrii, co dom na ulicy Staszica w życiu Elżbiety. (82)

Sprawę Justyny w swym życiu uważał za przekreśloną równie bezpowrotnie i ostatecznie, jak sprawę Adeli. W rzeczywistości zaś i to, i tamto trwało jeszcze, tylko zakwalifikowane inaczej. Z tego samego materiału budowało się teraz nowe uczucie, karmione przezwyciężonym cierpieniem i przezwyciężoną radością. (84)

I głód erotyczny nurtuje pod wierzchem życia, nasyca je barwą i żarem, jest mięsem czerwonym dla jego skóry. Można go tłumić, wekslować na inne tory, nadawać mu różne nazwy, klasyfikacje. Przecież przywalony kodeksem, obyczajem, bije w głębi pulsem złej rewolty, huczy ciągłą upartą gotowością wybuchu. (102)

"To jest nocne życie Paryża" – myślał zjadliwie Zenon (...) Wchodził przez taras do wnętrza kawiarni i w zadymionej, secesyjnym mahoniem i lustrami wyłożonej Sali, wśród sennych dziewcząt, zmarzniętych i głodnych, wynajdywał sobie jakąś przygodę. Tak było. Wystarczyło przecież, gdy stosunek do tych "upadków" był właściwy. Odbywały się niejako poniżej rzeczywistości, nie dosięgały poziomu, na którym przemilczenie staje się kłamstwem. Pozostawały w podziemiu życia, już w samym założeniu uważane za niebyłe. (104)

Tym razem, gdy ją brał, nic prawie nie miał już w sobie do przezwyciężenia. (...) Ledwie ochłonąwszy Zenon odnalazł się na myśli, że ten samowystarczalny patos przyśpieszonego, zagęszczonego istnienia nie wymaga usprawiedliwień ani motywacji. (110)

Kariera Zenona

I nagle w tym zestawieniu [z obrazem płynącej po ulicy wody niosącej śmiecie – heraklitańskie przemijanie] "sprzedanie duszy" Czechlińskiemu wydało się rzeczą znikomej wagi. [...] W tym kręgu, wykrojonym z rzeczywistości płaszczyzną i zakresem czechlińskiego widzenia, życie wydawało się czymś niepoważnym, nie nakładało żadnej odpowiedzialności, do niczego nie zobowiązywało. (60)

Pośród tego nieustającego brania jednych przez drugich na kawał, bezradnych miotań się w paradoksalnej próżni zła i głupstwa, jeden Czechliński zdawał się trzymać w rękach nici całej gry, ale tej wiedzy swojej niczym prócz drwiny nie ujawniał. (...) Zenon orientował się jedynie w tym, że pewni ludzie są "nasi" – bez jakiejkolwiek jednak ich definicji – oraz że należy "ubrać" pozostałych – też nie wiadomo, w imię czego. (...) Śmiech Czechlińskiego, triumfalne miny, konspiracyjne aluzje – to wytwarzało jakieś brudne ciepło zaufania, wciągało w ścisła solidarność, urzekało. (...) I ostatecznie, sam nie wiedząc jak, poczuł się także "swoim" człowiekiem, a wyjasnienie bliższe tych rzeczy odłożył sobie na później.

Czy był nieszczery pisząc? Czy naginał się do tego, czego po nim tutaj oczekiwano? Teraz sądził, że nie. Tylko nie mówił swoich myśli do końca, musiał je zawsze urwać w jakimś miejscu na to, aby mogły być napisane. Musiał je zamknąć tematem jak granicą, aby nie przenikały do sfery, w której zaczynają się zastrzeżenia i wątpliwości , wszystko robi się względnie i daje inaczej pomyśleć. Znał dobrze ów moment, gdy rozróżnienia i przeciwstawienia zbliżają się, wzajemnie zachodzą na siebie, przecinają się, jak równoległe, przedłużone w nieskończoność. (98/99)

Rzeczą konkretną, dla której chciał widzieć Zenona, była propozycja, aby Zenon został redaktorem "Niwy" (...) Przystał oczywiście z radością i nawet próbował stawiać pewne swoje wnioski. Ale Czechliński szybko temu zapobiegł upewniając Zenona, że może na nim polegać z całkowitym zaufaniem. (105)

Zenon robił nie to, co chciał, i inaczej (113)

Matka Zenona

Przyszłość syna, zdrowie męża i własne sprawy zawierzyła raz na zawsze Opatrzności i miła spokój, gdyż, jak mówiła, "bez woli boskiej włos człowiekowi nie spadnie". Była przekonana, że Bóg każdym jej krokiem kieruje i każdej chwili o niej pamięta. (54)

Z radością widziała, że Zenon staje się wciąż bardziej podobny do ojca. (223)

Justyna, jej świat

[Matka, stary ogrodnik Borbocki z Chązebnej, pani Borbocka, ich dzieci: Jasia (Gołąbska po mężu pijaku, pochowała dwoje dzieci, trzecia Jadwisia – zmarła później), Franek Borbocki (uczył się w mieście, kochał się w Justynie)); córka Karoliny Bogutowej, dorastała, wychowywała się w Chązebnej razem z hrabianką Różą, później mieszkała trochę u Borbockich, później w Boleborzy, po śmierci matki znalazła się w mieście; Bogutowa zwolniona z pracy przez Warkonionwą znalazła dzięki pomocy ogrodnika Borbockiego pracę kucharki u hrabiostwa Tczewskich, choroba zmusiła ją do zmiany pracy, przeszła do Gwareckiego Folwarku do plenipotenta Czechlińskiego, na koniec schorowana trafiła do Boleborzy i sprowadziła od Borbockich Justynę, bo stary ogrodnik zmarł, a jego żona przeniosła się do córki Jasi do miasta.]

Mówiła wciąż o innych. Wydawało się, że nie ma własnej biografii. (51)

Jej życie utkane było z cudzych zdarzeń. W swym epickim stosunku do rzeczywistości nie rozróżniała w zjawiskach żadnej hierarchii. Wszystko zarówno było ważne i zajmujące. (52)

A tamto jej dziecko, co miało być i co go nie było, gorzej było biedne. Sama poszła do akuszerki, dała sobie coś takiego zrobić, co kobiety robią, i tak je zmarnowała. Pamiętała najwięcej i ciągle jej się to przypominało, że jak tam w łóżku leżała w nocy po tych bólach, cicho, żeby ludzi nie pobudzić, to się poruszyła. A ono się tak z niej wymkło jak myszka. Cały świat go nie chciał, rodzony ojciec go nie chciał i tylko w niej jednej miało schówek, tylko ona jedna na całym świecie mogła mu poradzić, żeby się na życie wydostało. U niej jednej miało swój ratunek i schronienie. I ona jedna, ta jego matka, też przeciwko niemu się podniosła. To gdzie się miało to dzieciątko obrócić za swoim ratunkiem, kiedy ona sama i ona tak mu zrobiła? (252)

Elżbieta

[Córka Romany z Giezłowskich Bieckiej, po ślubie – Niewieskiej; uczyła się francuskiego u panny Julii Wagner, z którą romansował oficer Awacewicz.]

Wszelka indywidualna niezależność to jest złudzenie. Już sam fakt, że żyję, godzę się nieustannie, biorę w tym udział, przykładam do tego ręki. Każdym oddechem przystaje wciąż na to wszystko. (70, komentarz do sytuacji w kamienicy Kolichowskiej)

Czy to nie szczególne, że ludzie zdecydowali się żyć na sobie warstwami? (69, Elżbieta podsumowuje fakt, że w kamienicy Kolichowskiej w piwnicach "siedzą" ludzie – rodzina Jasi Gołębiowskiej, tj. stara, schorowana matka, zredukowany brat Franek, jedno dziecko – troje umarło wcześniej)

Granice

Służąca to zupełnie inne stworzenie, wcale nie takie samo jak każdy człowiek. (26, komentarz Elżbiety do rozmów ciotki z przyjaciółkami nt. służących)

Oba te przeciwstawne i wzajemnie uzależnione światy rozłamane były na progu dzielącym kuchnie od przedpokojów i strzeżonym przez niezłomne postacie kamerdynera, gospodyni i lokaja Antoniego. (41, Chązebna zpw Bogutowej)

Ci ludzie podziemni byli na ogół podobni do innych, jednak w wielu szczegółach tak odmienni, że Elżbiecie wydawali się zupełnie odmienną rasą, jak Murzyni lub Chińczycy. (32)

Cecylia Kolichowska

[Ciotka Elżbiety Bieckiej; Pani Warkoniowa (służyła u niej stara Bogutowa), pani Gieracka i Tawnicka – przyjaciółki Kolichowskiej; Łucja Posztraska – sąsiadka, lokatorka Kolichowskiej, mąż Maurycy – czł. lekkomyślny, pijanica, kombinator]

Dla pani Cecylii starość była rzeczą najdziwniejszą, jaka się może przytrafić. (71) Przez całe życie oczekiwała jakiejś zmiany, z dnia na dzień liczyła, że wreszcie wszystko się wyjaśni, usprawiedliwi, nabierze sensu, że coś się wreszcie okaże. Całe jej życie było ustawicznym zamiarem, ambitnym projektem, niecierpliwym, gniewnym wyczekiwaniem. Wszystkie te rzeczy nie pozamykane, nie dokonane, musiały prowadzić do jakiegoś wniosku, coś definitywnego spowodować. Starość była procesem rozpadania się tych złudzeń. (72)

Mężczyźni! Jakiś niższy gatunek ludzki (...) (74-75)

Samotność jest złudzeniem. Myśli człowieka krążą zawsze koło innych ludzi i łączą go z ich losem, który na próżno stara się odepchnąć. (78)

Ks. Czerlon i Karol Wąbrowski

Nie czyny nasze mówią, czym jesteśmy. Nie można człowieka sądzić z czynów. Ważnym jest niepokój towarzyszący uczynkom naszym. I cierpienie. I strach. (229, Czerlon)

Cokolwiek myślałem i jakkolwiek żyłem, zawsze na dnie znajdowałem to jedno: strach... Strach przed ogromem świata. I strach przed karą... Aż póki nie zrozumiałem, że nie ma przed strachem ucieczki – tylko w poddaniu, tylko w pokorze. (229, Czerlon)

Można by myśleć słuchając cię, że religia jest zorganizowanym przerażeniem. (229, Karol)

Nie da się zaprzeczyć, że słabością człowieka są wymiary. Jest przywalony masą świata, "masa mu imponuje". Lubi wszystko, co jest ograniczone, zamknięte, jasne i ciepłe, zabezpieczone od niepokojącej melancholii odległości gwiezdnych i stosunków międzyplanetarnych. Chce zapomnieć o tej kolosalnej masie ciemności, mrozu i milczenia, w której miotają się nadaremnie niesłychanych rozmiarów bryły ognia, tracące na przesyłanie sobie swych promieni straszliwe ilości lat ziemskich – zwłaszcza, że cel tych działań jest niejasny, a pożytek wątpliwy... Chce je przejednać i ugłaskać, korzy się przed ich przekraczającą jego pojęcie "harmonią". Ale przecież osaczony jest zewsząd, bo nad nim, pod nim, wewnątrz i naokoło szaleje ruchoma materia, otacza go i przenika na wylot wicher chwiejby molekularnej, zaprzeczający wszelkiemu dotychczasowemu sensowi świata... (229, Karol)

– Uwierz mi, że granice ludzkiego zrozumienia są ruchome, że świat w istocie swojej jest wiedzialny, że człowiek...
Chciał powiedzieć, że świadomość człowieka jest najwyższą instancją, że jest czymś więcej nierównie niż jakakolwiek możliwa odpowiedź na wyrastające z niej i przez nią pytanie. Że rozpostarta nad światem, upojona sobą, usiłuje nadaremnie wbudować własny swój sens w to, co się tylko dzieje, co tylko jest. (231, Karol)

[Rozmowa Elżbiety z Zenonem po otrzymaniu anonimu]

Kiedy wrócił do domu, był już zmierzch. Tego dnia Elżbieta znowu znalazła w swej poczcie kopertę adresowaną pismem maszynowym, a w niej cieniutkie, przeźroczyste płatki bibuły, sczepione drucianą sprzączką. Linotypowa odbitka była zamazana i w wielu miejscach nieczytelna.

Była sama w domu. Zatrzymała się w miejscu, gdzie rozdarła kopertę, w jadalni pod oknem, i czytała stojąc. To, co czytała, wydawało jej się jakby wymyślone, zbyt dziwne. [...] Gdy jeszcze stała na tym miejscu, przyszedł Zenon. Był blady, przez ostatnie dni zaostrzył mu się nos i koło ust zrobiły dwie fałdy.
- Co robisz? – spytał.
- Znów są te kartki – powiedziała nie pokazując mu ich zresztą. Ale wziął je ze stołu sam. Przeglądając niewyraźny druk, krzywił się, wzruszał ramionami, wreszcie cienkie papierki odrzucił na bok. Gniewało go, że ona bierze to na serio.
- Ty się tym przejmujesz, naturalnie...
Chodził po pokoju i mówił rzeczy odpowiadające tej sytuacji. Jego świadomość organizowała się błyskawicznie do obrony. Rzecz była w tym, że to nie mogło być prawdą. Rzecz była w tym, żeby w to nie wierzyć, żeby na to nie przystać. Byle jakie słowa wystarczyły. Nie przerywała, pozwoliła mu mówić, do końca to ze sobą załatwić. Widziała, jak przekonywał sam siebie, widziała, że szło mu to jak z płatka. Nie czytał zresztą tego, z góry wiedział, co tam może być. Niechętnie patrzył, jak pomięte kartki wygładziła i ułożyła znów na stole. Twarz miała poważną i upartą. Myślała zapewne, że ktoś to pisał w ukryciu, odbijał w pośpiechu, że się ktoś, robiąc to, narażał.
- Jesteś jeszcze wciąż tą samą sentymentalną panienką z ulicy Staszica – mówił. – Cóż ty sobie wyobrażasz, w czym ty żyjesz? Posłuchaj, co ci powiem. Właśnie teraz wyszło na jaw. Wiesz, co się stało z tym Gołąbskim, który w swoim czasie dość tajemniczo zniknął z waszej sutereny? Przypominasz sobie może, było takie zabójstwo na Chązebiańskim Przedmieściu, na tym pustym placu za hutą, jeszcze przed moim przyjazdem. Trupa nie rozpoznali wtedy, był zupełnie zmasakrowany. Dopiero ostatnio wynikło z zeznań, że to oni tam się z nim załatwili po cichu. To był jakiś łajdaczyna zresztą. Ale może i on też miał idee, zwłaszcza z początku...
- To już ostatni – powiedziała.
- Jaki ostatni? – spytał.
- Ostatni z tych ludzi spod podłogi. Bo pewno wiesz, że ten nieprzytomny, co wczoraj umarł w szpitalu, to Borbocki.
Uniósł się, mówił gwałtownie, zmienionym głosem:
- Czytam, naturalnie, że czytam wszystko! Inni też czytają. A teraz każdy zrzuca z siebie odpowiedzialność. Albo ja wiem, kto pierwszy strzelał? Tego się nigdy nie wie. Rzecz zawsze tak samo wygląda: tłum jest niewinny, bo chce pracy, my jesteśmy niewinni, bo nie mamy dla nich tej pracy. A kto jest winny, nie wiem i nie czuję się w tej chwili dość dobrze usposobiony, by to z tobą rozważać.
- Zenonie – powiedziała – ja wiem, że się męczysz. Ale tak nie powinieneś mówić...
- Więc co? – przerwał. – Więc miałem się tu dać zatłuc, dlatego że oni mają idee? Państwo jest także ideą. Jest to ostatecznie sposób, w jaki chcą być ze sobą ludzie. To jest zrobione przez ludzi dla ludzi. Krzyczą tu o przemocy, o dyktaturze i więzieniach. Czy nie jest śmieszne, że mówią to właśnie oni? A co czynią sami z chwilą, gdy dorwą się do władzy? Robią sobie i wojsko, i policję, i więzienie, robią te same rzeczy z innymi nazwami. I przede wszystkim robią państwo.
- Zenonie, Zenonie – przerwała z lękiem – ty nie widzisz tego, ty zapomniałeś. Ale wszystko, czego nie chciałeś, jest teraz po tej samej stronie co ty.
Zupełnie już spokojnie wyjaśnił: – Jeżeli chcesz, świat jest rzeczą okropną. Dobrze. Świat jest miejscem zbrodni. Tak. To masz wszędzie, i tu, i tam, wszędzie na ziemi. Cóż z tego? Po obu stronach, po tej i po tamtej, są znowu ludzie, zwyczajni ludzie, chcący tego samego, władzy i krwi.
- Ach, nie o to chodzi.
- Może mi chcesz znowu coś powiedzieć o miłości, którą należy się rządzić, o "drugim człowieku" – tak?
Był teraz znudzony i wyniosły, był sztuczny. Stojąc przerzucał numery gazet, zaglądał tu i ówdzie z ironicznym skrzywieniem.
- Nie, chodzi o to, że musi coś przecież istnieć. Jakaś granica, za którą nie wolno przejść, za którą przestaje się być sobą.
- Granica – mruknął i wzruszył ramionami. – Granica. – Roześmiał się. – Tobie też nieświetnie się udało, gdy raz próbowałaś kierować się względami na dobro "drugiego człowieka".
- O czym chcesz mi powiedzieć? – spytała.
Popatrzył na zegarek, spieszył się. – Można być tylko tym, czym się jest, moja droga – nic więcej nie można.
Przed odejściem powiedział: – Spal to przecież, niech się to nie plącze po mieszkaniu. I ruchem palców popchnął po stole pomięte kartki maszynopisu.

Z. Nałkowska, Granica, Warszawa 1998.

Opublikowano 09.04.2012 r.

SHI
Ostatnie zmiany