Czesław Miłosz, Autokomentarz
Rodzinna Europa (fr.)
Tej poezji litość, współczucie i gniew nadawały celność. Wbrew jednak warunkom i nawet wbrew obrazom, czerpanym z tego, co mnie otaczało, tj. ruiny i zagłady, była to poezja triumfalna. Obchodziłem w niej święto swego ozdrowienia, po raz pierwszy w życiu. Ozdrowienia z tej niemocy, kiedy wszystko, i w świecie, i w nas samych, jest tak niejasne i zawęźlone, że brak odwagi, żeby być ostrym niby diament tnący szybę. Kiedyś pisywałem wiersze na tematy "społeczne" i gnębił mnie ich fałsz albo uprawiałem sztukę "czystą" i fałsz gnębił mnie nie mniej. Teraz dopiero znikała sprzeczność, tak że wiersz najbardziej nawet osobisty jako sytuacja ludzka, zawierał ładunek ironii, który go obiektywizował. Coś się ze mną stało, ale stało się dzięki brutalnemu wyznaniu samemu sobie, że minione społeczeństwo, pętające mnie poprzednio przez swoją subtelną cenzurę zbiorową, nic mnie nie obchodzi, że zupełnie obojętne jest też dla mnie jego patetyczne i mesjanistyczne ostatnie wcielenie. Cnota mnie dotychczas kneblowała, należało ją odrzucić i proklamować, że co wydaje się końcem, nie jest końcem ani tradycji, ani literatury i sztuki. Przeciwnie, zdałem sobie sprawę z lat straconych na ślepym miotaniu się w jakiejś mazi. Więc jednak dopracowałem się. Wytropić w sobie pozostałości minionego, wykorzenić w sobie jakież rozdarcie i jakaż pokusa żalu, ale zarazem jaka czystość powietrza, jaka nagość, jaka gotowość wobec jutra. [...]
Zaakceptowałem też wtedy swoje miejsce na ziemi, niezbyt godne pozazdroszczenia, w jakim sądzone mi było przebywać, i mój ciemny instynkt, bo przecież dzięki niemu znalazłem się w Warszawie. [...] Tutaj dane mi było doświadczenie kluczowe. W 1943 roku dość jasno sformułowałem przyszłe obowiązki: ani "poezja czysta" abbé Bremonda i innych, późniejszych jej teoretyków, ani rosyjski socjalistyczny realizm. Doświadczenie wyznaczało także już z góry mój późniejszy, nieco powściągliwy stosunek do literatury zachodniej, bo udało mi się uzyskać stop indywidualnego i historycznego, dość rzadko w niej spotykany.
Alfabet Miłosza (fr.)
Anus mundi – odbytnica świata.
To określenie Polski odnotował pewien Niemiec w 1942 roku. Przeżyłem w niej lata wojny i następnie próbowałem zrozumieć, co znaczy nosić w sobie takie doświadczenie. Jak wiadomo, filozof Adorno powiedział, że po Oświęcimiu pisanie liryki byłoby ohydą, a filozof Emmanuel Levinas podawał rok 1942 jako datę, kiedy "Bóg odszedł". Natomiast ja napisałem pogodne wiersze – Świat i parę innych, w samym środku tego, co w anus mundi się działo, i bynajmniej nie z niewiedzy. Zasługuję na potępienie czy nie? Można byłoby równie dobrze sporządzić akt oskarżenia jak obrony.
Okropność jest prawdą świata istot żywych, natomiast cywilizacja zajmuje się maskowaniem tej prawdy. Literatura i sztuka łagodzi i upiększa, a gdyby pokazywała rzeczywistość nagą, taką, jaką każdy człowiek podejrzewa, choć broni się przed tym, nikt by tego nie zniósł. Zachodniej Europie można zarzucić obłudę cywilizacji. Składa w ofierze Baalowi postępu ofiary z ludzi podczas rewolucji przemysłowej, potem zrobiła wojnę okopów. Czytałem kiedyś, dawno, w maszynopisie pamiętnik pana Urlicha, który walczył pod Verdun, jako szeregowiec niemieckiej piechoty. Ci ludzie byli schwytani tak jak więźniowie Oświęcimia, ale nad ich męką i śmiercią zamknęły się wody zapomnienia. Obyczaje cywilizacji wykazują pewną trwałość i Niemcy w okupowanej zachodniej Europie najwyraźniej się żenowali, nie ujawniając swoich celów, natomiast w Polsce występowali zupełnie otwarcie.
Całkowicie ludzkie i zrozumiałe jest porażenie otwartą zbrodniczością i krzyk "to niemożliwe!", a okazywało się możliwe. Jednakże kto twierdzi, że Pan Bóg "odszedł w 1941 roku", występuje jako wychowanek cywilizacji łagodzącej. A co z historią ludzkości, z millenniami wzajemnego mordowania się? Nie mówiąc już o naturalnych katastrofach, choćby o dżumie, która wyludniła Europę czternastego wieku. Nie mówiąc o tych aspektach życia ludzkiego, które nie potrzebują wielkiej publicznej areny, żeby ujawniać się swoim poddaniem prawu ziemi.
Życie nie lubi śmierci. Ciało, dopóki może, przeciwstawia jej bicie serca i ciepło krążącej krwi. Pogodne wiersze pisane w środku horroru opowiadają się zawsze za życiem, są buntem ciała przeciwko jego zniszczeniu. Są to carmina, czyli zaklęcia rzucane po to, żeby na chwilę okropność znikła i ukazał się ład cywilizacji czy, co zresztą na jedno wychodzi, dziecinnego pokoju. Pocieszają, dają do zrozumienia, że to, co odbywa się w anus mundi, jest przejściowe, i że trwały jest ład co wcale nie jest pewne.
Autentyczność
Mój wielki strach: że udaję kogoś, kim nie jestem. I miałem świadomość, że udaję. Ale zastanówmy się, co miałem innego zrobić? Moje indywidualne istnienie było nieszczęśliwe. Gdybym zajmował się ciągle sobą, tworzyłbym literaturę skarg i jęków. Ja natomiast do tej substancji, którą z siebie wysnuwałem, czy porównać ją do nitki jedwabnika układającej się w kokon, czy do wapniowej masy budującej muszlę mięczaka, zachowywałem dystans i ten pomagał artystycznie.
Miałem pokusy, żeby odsłonić się i przyznać się, że nic mnie naprawdę nie obchodzi oprócz mego bólu zęba. Nie miałem jednak dość pewności, że mój ból zęba jest autentyczny, czyli że go sobie nie wmawiam, co zawsze grozi, kiedy na sobie koncentrujemy uwagę.
Moim czytelnikom zawało się, że moja Forma jest bliska mnie samego. Tak sądził nawet wyjątkowo uważny czytelnik, Konstanty Jeleński, dla którego moje życie i moja poezja stanowiły zastanawiającą jedność. Mogła go do tego skłaniać moja dionizyjska ekstatyczność, prawdziwie obecna, tyle że używana świadomie jako najskuteczniejszy środek do ukrywania bólu.
Autentyczność w literaturze wymaga, żeby jak najmniej pisać pod taką czy inną publiczność. Nie żyjemy jednak na pustyni i sam język, łącznie z całą jego tradycją, rządzi nami, a z nim razem idzie presja oczekiwań ze strony ludzi, którzy tym językiem mówią. Zdarzyło mi się pisać pod moich marksistowskich kolegów we wczesnej młodości, zdarzyło mi się pisać pod patriotyczną Warszawę za niemieckiej okupacji. Być może pójście na emigrację było dla mnie ratunkiem, bo w ciągu wielu lat Francji i Ameryki nie pisałem pod zachodnią publikę, ale przeciw niej. I właściwie mój sukces dlatego jest dla mnie cenny, że przypadł najeżonemu, bez ustanku zaznaczającemu, że nie jest jednym z nich. Natomiast dopóki nie zerwałem z warszawskim rządem, już zaczynałem pisać pod wymagania socrealizmu.
Nie mogę odnosić się przychylnie do polskich literatów, którzy po 1989 roku zaczęli pisać pod zachodni rynek wydawniczy. Ani do młodych poetów, małpujących poezję amerykańską, podczas gdy ja i cała "polska szkoła" robiliśmy swoje, świadomi naszych innych historycznych doświadczeń.
Jesteśmy zależni od języka, jakim rozporządzamy. Mógłbym powołać się na przykłady poetów, którym Forma nie pozwalała na nic naprawdę własnego, bo nie umieli przebić się przez język do śmielszych pojęć.
Polski, język.
Nie można zracjonalizować miłości do języka, tak jak nie można zracjonalizować miłości do matki. Pewnie są zresztą tym samym, nie darmo mówi się: język macierzysty. Większa część mego życia upłynęła poza Polską, bo tylko policzyć: lata Rosji w dzieciństwie, potem Francji i Ameryki. I w przeciwieństwie do tych, których polszczyzna już po dziesięciu piętnastu latach za granicą robi się chwiejna, nigdy żadnych wahań. Czułem się w moim języku pewnie, i myślę, że dlatego w nim tylko pisałem, wiersze i prozę z ambicji skoro jego tylko rytmy brzmiały w moim uchu, i bez nich nie miałbym nadziei, że to, co robię, jest dobre.
Początki nauki czytania są mgliste. Nauczyła mnie pewnie moja matka, bo działo się to wiosną 1918 roku w Szetejniach. Pamiętam natomiast ogrodowy stolik (okrągły?) w jakby cienistej altanie bzów i spirei, gdzie pod okiem matki stawiałem kulfony. Kosztowało ją sporo trudu, żeby mnie złapać w ogrodzie, bo nie znosiłem tej nauki pisania, wykręcałem się, płakałem i krzyczałem, że nigdy się nie nauczę. A co by było, gdyby wtedy ktoś mi powiedział, że zostanę zawodowym pisarzem? Nie wiedziałem, że jest coś takiego.
Język jest moją matką, dosłownie i przenośnie. I pewnie moim domem, z którym wędruję po świecie. Co dziwne, bo z wyjątkiem krótkich okresów, nie byłem zanurzony w żywiole polszczyzny. Polski w Szetejniach był językiem zaścianka, ale zaprawionym słowami litewskimi, wieś naokoło była litewska. Później Rosja i moja dwujęzyczność. Wreszcie Wilno, czysto polskie niewątpliwie, jeżeli chodzi o naszą rodzinę, o inteligencję, o szkołę, choć podglebie ludowe dialektu, "po prostemu", plus jidysz mas żydowskich i rosyjski żydowskiej inteligencji.
Pewnie, przedwojenna Warszawa i tam lata niemieckiej okupacji. Zaraz jednak potem naokoło mnie język angielski i francuski. W odmowie narzucenia sobie przełomu, czyli przejścia w pisaniu na inny język, dopatruję się obawy przed utratą tożsamości, bo na pewno, zmieniając język, stajemy się kimś innym.
Byłem mieszkańcem krainy idealnej, istniejącej bardziej w czasie niż w przestrzeni. Tworzyły ją stare przekłady Biblii, pieśni kościelne, Kochanowski, Mickiewicz, poezja mnie współczesna. Jak się miała ta kraina do kraju rzeczywistego, nie jest jasne. Cały bolesny kompleks bycia Polakiem i znoszenia, jako swoich, tego mnóstwa karykaturalnie wykrzywionych gęb ludzkiej masy, której liczne cechy są przygnębiające. Przeciwko temu kompleksowi stawiałem moich bohaterów języka. W młodości przedstawiało mi się to niezupełnie wyraźnie, tyle że Pan Tadeusz istniał jako podstawa, norma. Dzisiaj wyliczam. Anonimowy zakonnik, który w piętnastym wieku przełożył tak zwany Psałterz puławski; ksiądz Leopolita, tłumacz Biblii, 1561; ksiądz Jakub Wujek; Daniel Mikołajewski, tłumacz protestanckiej Biblii Gdańskiej, 1632; Mikołaj Sęp Szarzyński, Piotr Kochanowski, tłumacz Torquata Tassa. Następnie klasycy osiemnastego wieku, poeci i tłumacze, oni ustawili język, którym posłużyli się Mickiewicz i Słowacki. Im bliżej mego czasu, tym więcej postaci tłumaczy, skoro uświadomiłem sobie, że przekłady w rozwoju i przemianach języka mają ogromne znaczenie. Boy-Żeleński i Edward Porębowicz nawet jeżeli jego Boska Komedia jest językowo wadliwa, bo obciążona małopolszczyzną, to jednak jego przekłady ballad prowansalskich, celtyckich, angielskich są ważne. A wśród moich współczesnych już wielu, którym chciałbym się pokłonić, i to łagodzi moje sądy o Polsce Ludowej, bo wtedy dobrzy tłumacze wykonali imponującą robotę. Dzięki nim uczono się polskiego w Leningradzie i Moskwie, żeby czytać literaturę zachodnią w polskich przekładach.
Pisząc po polsku, jest się włączonym w dzieło zbiorowe narastające w ciągu pokoleń, gdziekolwiek się mieszka. Nie można też uniknąć myślenia o historii tego kraju, przerażającej. Aleksander Wat mawiał, że Polska nie ma literatury na miarę swojej tragicznej historii, że zamiast utworów poważnych ma literaturę towarzystwa. Kiedy w mych latach zagranicznych porównywałem w myśli wiedzę historyczną moich współczesnych piszących po angielsku czy francusku z moją wiedzą, musiałem uznać moją za przygnębiająco dużą i narzucającą pytanie, co z nią zrobić. Czy na przykład moja Rodzinna Europa nie ma cech podręcznika dla zachodniej publiczności, skłonnej wrzucać cały "Wschód" do jednego worka.
Historia krajów europejskich obfituje w nieszczęścia, i nie mam zamiaru przystępować do licytacji w straszności. Istnieje jednak stopień zawikłania, na którym trudno już coś zrozumieć, i to jest wypadek obszaru dawnej Rzeczypospolitej oraz zamieszkujących ją nacji. Żeby to stwierdzić, wystarczy powołać się na wzajemne oskarżenia w polsko-żydowskich rozmowach czy na wzajemne oskarżenia polsko-ukraińskie.
"A wiosną niechaj wiosnę, nie Polskę zobaczę" ten okrzyk Lechonia od 1918 roku aż do dziś streszcza rozterkę każdego piszącego po polsku. Bo niby łatwo jest wybrać i pisać wyłącznie o życiu pojedynczym, o "ogólnoludzkich" problemach upływającego czasu, miłości i śmierci, ale w tle, świadomi jesteśmy tego czy nieświadomi, czai się tamto, właściwie dotychczas nie nazwane, albo nazwane okrężnie, jako stanięcie na granicy. Uświadomiłem to sobie, tłumacząc na angielski wiersze polskich poetów i własne, albo zbierając recenzje z mojej antologii A Book of Luminous Things, która najpierw ukazała się po polsku jako Wypisy z ksiąg użytecznych. Nareszcie bez historii, kontemplacja rzeczy widzialnych, dystans, lekarstwo na świat woli, czyli cierpienia, dokładnie według zaleceń Schopenhauera. Pytanie tylko, czy ułożyłbym tę książkę, gdyby nie tamto w niej obecne przez nieobecność.
Prawda.
Pomimo ataków na samo pojęcie prawdy, tak że została poderwana wiara w możliwość obiektywnego odtworzenia przeszłości, ludzie gorliwie piszą pamiętniki, żeby pokazać, jak to naprawdę było. Ta wzruszająca potrzeba świadczy o przywiązaniu do sprawdzianów nie podlegających zmiennym opiniom, a więc rezydujących w tak zwanych faktach. Wiadomo, że ten sam fakt widziany przez dwóch świadków nie jest tym samym, a jednak uczciwy kronikarz jest przekonany, że jego opis jest dokładny. Decyduje tutaj jego dobra wiara, i ją to powinniśmy szanować, nawet gdyby wbrew swojej woli naginał wydarzenia, tak żeby służyły jego interesem. Przeinaczenie wydarzeń po to, żeby swoje dawne czyny upiększyć, a brzydkie ukryć, jest najczęstszym powodem zniekształceń perspektywy. Nieraz też dziwimy się zaślepieniu opowiadającego, który nie zdaje sobie z tego sprawy, czego klasycznym przykładem są Wyznania Jana Jakuba Rousseau. Najmniej wiarygodne są pamiętniki polityków, bo kłamią tak dużo, że trudno zakładać ich dobrą wolę.
Opowiadając o moim dwudziestym wieku, staram się być uczciwy, w czym pomagają mi moje wady, nie zalety. zawsze trudno mi było wybierać, opowiadać się kategorycznie po którejś stronie, trwać uparcie przy swoich poglądach. Godząc się na swoje miejsce, zawsze wobec moich współczesnych zewnętrzne, próbowałem wczuwać się w przeciwne sobie racje. Gdybym był bezcielesnym duchem, lepiej by mi się to udawało, z czego można wysnuć wniosek, że duchy natrafiają na znaczną trudność, kiedy chcą wypowiadać jednoznaczne oceny moralne.
Pracujemy na rzecz prawdy o czasie naszego życia, nawet jeżeli jego obrazy, pochodzące od różnych ludzi, nie są ze sobą zgodne. Istniejemy jako odrębne byty, ale zarazem każdy z nas występuje jako medium poruszane bliżej nie znaną siłą, niby prądem wielkiej rzeki, przez co upodabniamy się do siebie we wspólnym stylu czy formie. Prawda o nas będzie przypominać mozaikę ułożoną z kamyków różnej ceny i barwy.