Franciszek Krupiński (1836-1893)*, Romantyzm i jego skutki*
W epoce, gdy kwitła poezja romantyczna, a czasy to jeszcze tak niedawne, popłacała teoria estetyczna, według której piękno ucieleśnione w sztukach pięknych jest samo dla siebie celem, jest jednym ze stopniów, po których się wspina idea bezwzględna w swej wędrówce do zostania duchem bezwzględnym. Sztuka zatem według takiej teorii ma na celu nie dążenie do uszlachetnienia społeczeństwa, lecz zadośćuczynienie dialektycznemu rozwojowi idei bezwzględnej; jeżeli zaś oddziaływa na społeczeństwo, to tylko pośrednio, mimo że tak powiem, swej woli.
Pod tym względem, tj. co się tyczy pojmowania celu sztuki, dzisiaj zmieniły się nieco pojęcia; coraz mniej o tym mówią, żeby sztuka miała być sobie samej celem: przeciwnie uczą, że cel jej równie jak nauki tkwić powinien w podnoszeniu społeczeństwa na wyższe uobyczajnienia szczeble. I nie tylko pojęcie o celu sztuki uległo zmianie: zmieniło się też wyobrażenie o jej początku i rodowodzie. Nie mówimy bowiem, że idea bezwzględna zdradza sztukę jako konieczny szczebel swojego rozwoju, lecz że uczucie piękna tkwiące w duszy człowieka na równi z innymi uczuciami, jak niemniej potrzeby społeczeństwa, okoliczności śród jakich się rozwija, zdradzają tę lub ową sztukę, że zatem nie może ona stać w odosobnieniu, ale musi być czynnikiem przykładającym się do rozwoju moralnego społeczności. Przy tak zmienionym pojmowaniu i celu, i rodowodu sztuki, muszą oczywiście ulec zmianie i sądy nasze o dziełach pięknych. Będziemy się pytali nie tylko o to, czy poeta dobrze lub źle, konsekwentnie lub niekonsekwentnie przeprowadzał swoje kreacje; lecz oraz jakie idee go ożywiały, do czego dążył w tych utworach fantazji. Słowem będzie nam chodziło o zbadanie przewodnich myśli poety, o wywiedzenie się jak oddziaływał na swoich spółczesnych.
Pojmując literaturę w ogóle, a poezją w szczególności jako zostające w ścisłym związku ze społeczeństwem, musimy się zapytać, co też ta ostatnia zrobiła na rzecz owego postępu społeczeństwa, który bądź co bądź powinien być tak dobrze jej, jak i wszelkich prac umysłowych naczelnym zadaniem. Zobaczmy zatem choć pokrótce, o ile romantyzm u nas oddziałał na spełnienie tego zadania.
Ani publiczność, ani poeci nie zechcą zapewne przeczyć, że utwory fantazji, tj. ich dzieła przeznaczone są do czytania lub wystawiania na teatrach; wszakże dla siebie nikt nie pisze. Ktokolwiek jest ten, co się publicznie odzywa, i bez względu na formę, w jakiej się odzywa, zawsze ma na widoku publiczność; a chcąc być czytanym lub słuchanym, musi albo bawić, albo uczyć, albo razem i jedno, i drugie czynić. Słowem, piszący, świadomie lub nieświadomie oddziaływa na uczucia, wolę i rozum swoich czytelników. Już zaś dla normalnego rozwoju człowieka potrzeba, by jego uczucia, wola i rozum o ile można harmonijnie się kształciły i wzajem posiłkowały. Gdy damy wygórować jednemu kosztem drugiego, tj. uczuciu np. nad rozumem, wówczas nastąpi nieład w rozwoju umysłowych zdolności, który koniecznie odbić się musi w czynach ludzkich. Wprawdzie mówi się pospolicie, że ludzie częściej rządzą się namiętnością, niż wyrozumowanymi pojęciami; niemniej jednak zaprzeczyć nie można, by i pojęcia rozpowszechniane drukowanym słowem nie brały udziału i w codziennych i w ważniejszych sprawach ludzkich. Kierunek zatem spraw jakiegoś społeczeństwa zawisł w pewnej części od jego literatury w ogóle, a jak w tym razie od literatury pięknej. Nie myślimy twierdzić, że wszystko co jest, lub co było, stało się za sprawą literatury; wiemy, że na jeden czyn, na jedno zdarzenie wpływa tyle przyczyn i okoliczności, iż częstokroć niepodobna od razu rozpoznać, co stanowiło główną przyczynę, a co występowało tylko jako okoliczności pomocnicze w przebiegu pewnego zdarzenia: dość nam jedynie twierdzić, że literatura brała większy lub mniejszy udział w tych lub owych zdarzeniach.
Zrobiwszy to zastrzeżenie, utrzymujemy, że romantyzm u nas chociaż oddziałał dodatnio na rozkwit poezji, jednak wpłynął bardzo ujemnie na rozwój nauki i bieg spraw społecznych. A to znów jakim sposobem? Oto najprzód przez nadmierne wytężenie struny uczuciowej, a po wtóre (co już było z pierwszego wynikiem), przez lekceważenie rozumu.
Że uczucie musi być głównym czynnikiem w produkcji poetycznej, tego nikt nie zaprzeczy: chodzi tylko o to, ku czemu owo uczucie będzie skierowane, i jakiej skali dosięgnie. Jeżeli uczucie zwraca się ku przedmiotom nikczemnym i pospolitym, oczywiście nie podniesie tonu poetyckiego, i albo się wkrótce wyczerpie, albo przerodzi w ckliwą sentymentalność. Takich sentymentalnych poezyjek znajduje się w dziełach naszych romantyków pod dostatkiem: jest to studenckie kwilenie przy bladym blasku księżyca. Jeżeli znów uczucie skieruje się ku przedmiotom wspaniałym, te i poetę natchną wzniosłą myślą, i czytelnikiem wstrząsną, lub go do podumania przywiodą. I takich podniosłego nastroju utworów romantycy nasi zostawili tyle, że ich starczy dla paru pokoleń. Ale uczucie, będące duszą poezji, może być tak wytężone, może tak owładnąć poetą, że reszta władz umysłowych umilknie, rozum przestanie kontrolować działania imaginacji, kreślone obrazy przybiorą formy olbrzymie, fantastyczne, uczucie przejdzie w ekstazę, na wyrażenie której zabraknie farb odpowiednich w języku. Będzie to najwyższy romantyczności szczebel, ale też najniebezpieczniejszy dla niej samej – bo w tych sferach uczucie staje się samemu sobie nieprzytomne, musi się niedługo wyczerpać – a oczy zimnego rozsądku prędzej lub później w tych ekstatycznych utworach ujrzą karykatury. I takich karykatur romantyzm nasz niemało natworzył. Mieli więc słuszność romantycy, że się obawiali rozsądku: ma on zimne nożyce. Mistrz kazał im mieć tylko serce i patrzeć w serce. Rozum uważał za niebezpieczny, mędrców za niezdolnych do rozumienia prawd wysokich, bo "ich dusza ciemna jak mogiła". Uczucie to, spotęgowane do ekstazy dyktowało poecie te wiersze powtarzane potem nieraz naiwnie jako coś osobliwego, gdy radził młodości:
Tam sięgaj, gdzie wzrok nie sięga;
Łam, czego rozum nie złamie*.
Uczucie zaczęło łamać to, czego rozum nie mógł złamać, i powiodło najprzód do czynów nierozważnych, a potem samo zgasło, zostawiwszy ludzi w zwątpieniu i bez przewodnika na dalszy żywot, który przecież z uczuciem nie zgasnął i wlec go musieli wcale nieromantycznie. Na owoce tego wybujałego uczucia trzeba było poczekać pół wieku, ażeby się przekonać, że czego rozum nie złamie, temu młodzieńcze uczucie nie pomoże.
Gdy zatem romantycy zaczęli tak uczuciem szafować, zabrakło go najprzód ich następcom, dzisiejszym epigonom, do utworzenia czegośkolwiek ważniejszego, a po wtóre drażniąc nieustannie uczuciową stronę społeczeństwa i tak już skłonnego do łez gorących, uczynili je niezdatnym do mierzenia na chłodno rozwijających się dziejowych zdarzeń. Zdarzenia te sądzono kodeksem romantycznym: miano serce i patrzano w serce, i tak się zapatrzono, że niespodzianie okazała się przepaść, wobec której najgorętsza fantazja musiała doznać śmiertelnych dreszczów i zimnym oblać się potem.
Czy to jednak nie za wiele na niekorzyść romantycznej i na wskroś uczuciowej poezji? Możeż jej być zadaniem kształcenie rozsądku, zbogacanie rozumu owocami doświadczenia wiekami nagromadzonego? Nie sądzimy, żeby poezja potrzebowała się ubierać w biret doktorski, żeby uczyła ludzi ładu panującego w świecie fizycznym i społecznym: trudnią się tym właściwe nauki. Niemniej jednak i poezja bierze pewien udział w dodatnim lub ujemnym kierunku ogólnej cywilizacji. Powinna ona idealizować ludzi i zdarzenia według skali prawdopodobieństwa, nie zaś chimerycznych, niebywałych i być nie mogących; a tym mniej godzi się jej podsycać wiarę w upiory, czarownice i widma będące płodem ciemnoty. Tymczasem u naszych romantyków co rusz, co wiersz, wyskakuje upiór, duch, straszydło: nic się nie dzieje przyrodzonym porządkiem, wszystko nadzwyczajne, nieludzkie, gdzieś w chmurach, w otchłaniach. Może to poetyczne, ale co prawda dobre dla dzieci, które niańki także upiorami i duchami straszą. Podsycać i tak już zakorzenioną wiarę w guślarstwo, zjawienia, proroctwa delfickie, nie jest to służyć ani sprawie oświecenia rozumu, ani nawet zabawienia wyobraźni, która w naszych czasach, cokolwiek wyleczonych z mistycyzmu, nie może smakować w tym, co tworzyła ciemnota. Pod tym względem romantyzm niedobrze usłużył społeczeństwu. Prawda, że uniknąć tego nie mógł, gdyż jak Brodziński utrzymuje, poezja w ogóle a romantyczna przeważnie bez mistycyzmu obejść się nie może; przeciwnie zginąć by bezeń musiała. Lecz choćby to był i konieczny deus ex machina* romantyzmu, niemniej jednak sprawił zły, a nawet gorszy skutek niż cały Olimp w poezji klasycznej.
Nieład w czynach i myślach będzie zawsze następstwem wygórowanego uczucia, które zechce łamać to, czego rozum nie złamie*, ślepej wiary także uczuciowej, która skuteczniej przemawia niż szkiełko i oko mędrca*. Głoszenie podobnych maksym, nawet przy licencji poetycznej, musi koniecznie uchodzić za błąd, który prędzej lub później doprowadził do pogardy nauki i doświadczenia, a mierzenia wszystkiego uczuciem: do egzaltacji prowadzącej za sobą rozczarowanie i zawody. Rozczarowanie i zawody, na które obecnie patrzymy, są w znacznej części rezultatem romantycznej poezji, i rada nierada musi ona przyjąć odpowiedzialność za ten stan usposobienia umysłów.
Ale powiedziano wyżej, że romantyzm ma u nas swoje znakomite zasługi przez ożywienie tradycji i zwrócenie się do poetyzowania przeszłości, przez dotknięcie najsympatyczniejszej a od klasyków zaniedbanej struny. Co do tego punktu, trzeba się bliżej przyjrzeć tym zasługom i zobaczyć, co one warte.
Przeszłość, zamarła w rzeczywistości, stała się tym droższą, że jej wskrzesić nie można było. Spostrzeżono się, że stracono skarb, który jak to często bywa, nauczono się cenić dopiero po stracie. Romantycy zaczęli się rozglądać w przeszłości: skłonność plemienna ciągnęła ich do przekazania w pieśni klęsk i tryumfów należących już do historii. Znając usposobienie romantyzmu, łatwo było przewidzieć, jakie sobie z przeszłości wybierze ideały. Wieków średnich w ścisłym znaczeniu nie mieliśmy u siebie; ale było coś podobnego, coś całkiem romantycznego, i to wtenczas, gdy na Zachodzie dawno już minęły wieki średnie. Mickiewicz twierdził, że prawdziwy romantyzm kwitnął w wiekach średnich: trzeba więc było szukać czegoś analogicznego u siebie. I znaleziono te romantyczne elementa w zajazdach i najazdach, w buńczucznych i zawadiackich personatach*, w rycerskich pożogach i zemście za prywatne urazy szlacheckie. Poeci może tu i nie tyle winni, co okoliczności czasu. Brak było za ich pamięci, a i teraz jeszcze brak bezstronnie zbadanych dziejów swojskich, brak tej rozumnej i sumiennej krytyki historycznej, która by nauczyła ludzi co z przeszłości cenić należy, a co powinno być napiętnowane ujemnie, a tym samym niezdatne do idealizowania poetycznego. Historycy nasi patrzali na dzieje swojskie to przez demokratyczne, to przez monarchiczne okulary. Znaliśmy jednego, który się już połączył z ojcami, utrzymującego, że liberum veto nie było niczym znów tak strasznym, ani tak nagannym jak nieprzyjaciele wmawiają; inny radował się opisując jak szlachta rozniosła na szablach dokument w oczach króla, którego syna owym dokumentem za następcę obrać przyrzekła; trzeci znów cieszył się z demokratyzmu tak wcześnie u nas rozwiniętego: u wszystkich prawie zresztą na pierwszym planie tylko szlachta rębacze i krzykacze, jakby innych warstw w narodzie nie było. Dodajmy do tego paradoks dość często powtarzany, że wina za złe nie w nas, lecz w zewnętrznych okolicznościach gdzie indziej leżała, a zrozumiemy, że poeci nie mogli czego innego podnosić i poetyzować, jedno te strony przeszłości, które i historykom najbardziej się podobały. Owszem, dla romantyków były to przedmioty jak najzupełniej do ich smaku przypadające, rycerskie, przypominające średniowieczny Faustrecht*. Takie epizody były najponętniejsze i najwłaściwsze w duchu romantyzmu do przedstawiania w eposowych ramach.
Potworzyli zatem nasi romantycy niby epopeje, których tłem społeczeństwo szlacheckie zuchwałe, krnąbrne, nie szanujące praw, mściwe, pyszałkowate; a treścią najazd, zemsta z prywatnych i mało ważnych pobudek, pożoga, mord, słowem rycerskość. Bohaterami są zwykle: jakiś wojewoda lub starosta brzuchaty, wąsaty, mściwy, zakamieniałego serca; jakiś romantycznie czuły rycerz, jakaś roztkliwiona niewiasta, a wszystko to powleczone tajemniczością także romantyczną. Nie chodzi w tej chwili o to, czy charaktery w tych utworach pół opisowych a pół dramatycznych są utrzymane w konsekwencji z sobą, czy psychologicznie mogą być usprawiedliwione; chodzi o idee przewodnie, o typy wypowiadające te idee lub akcją swoją oneż wyrażające. I pod tym względem uważane, pomysły i zdarzenia wybrane przez romantyków prawdziwe lub fikcyjne, najwięcej zdaniem moim grzeszą. Klasycy wybierali za przedmiot swoich opowiadań fakta dziejowe mniej lub więcej doniosłe, jakąś wyprawę np. pod Chocim*, jakiegoś bohatera istotnie wielkiego, np. Czarnieckiego*: epopeje ich może nie dorównały Iliadzie, ale zawsze przedmioty te nadawały się do kreślenia obrazów wspaniałych, podnoszących czytelnika: a jako pochodzące z lepiej znanych czasów, mogły być podobne do rzeczywistości. Romantycy przeciwnie, szukali bohaterów swoich przeważnie w czasach mało znanych, albo bardziej po romantycznemu rycerskich, w walkach z Krzyżakami, w periodzie, który kronikarze niedołężnie opisali, gdzie więc zostawione było swobodne pole dla niesfornej fantazji. Stąd postaci romantycznych bohaterów, bez względu na swoją wewnętrzną małość, musiały być kreślone niewyraźnie, niepewną ręką i przez to wychodziły najczęściej mgliste, niepodobne do ludzi, pół widma a pół koszlawe olbrzymy. Było to jednak całkiem zgodne z duchem romantycznym.
Ale te nienaturalne i nieprawdopodobne postaci, ich działania, dialogi i monologi mniej nas tu zajmują; krytyka patrząca na nie ze stanowiska sztuki może im zarzucić wiele artystycznych niedokładności, to jej zadanie: my chcemy jeszcze na jedną stronę romantyzmu zwrócić uwagę.
Romantycy chcieli wskrzesić przeszłość i wybrali z niej to, co najmniej warte zachowania w pieśni: ujemne strony. Im zdawały się one dodatnie, lecz dalszy rozwój zdarzeń historycznych pokazał, że w istocie były ujemne: zajazdy, burdy, niekarność i ci, co byli ich sprawcami, nie mogą stanowić ideałów dla pokolenia, które owoce tych rycerskich nasion zbiera. Romantycy nasi tego nie rozumieli: im się zdawało, że siłą uczucia można zakląć zbutwiałe formy i zbutwiałych ludzi, i powołać ich do życia w zupełnie zmienionych warunkach i okolicznościach. Dzieje ludzkie rozwijają się koniecznym związkiem przyczyn i skutków: dla romantyków zaś dzieje były przypadkową gmatwaniną, wśród której nie mogli znaleźć przewodniej nici i chcieli zawracać rzekę do źródła.
Z tego nierozumienia dziejów ogólnych i swoich wynikł fałszywy pogląd na przeszłość i jej roboty, i równie fałszywy program dla przyszłości. Przeszłość ta wygląda u romantyków jak Chrystus ukrzyżowany, którego to porównania używano często i nadużywano bez potrzeby. Chrystus był niewinny; cierpiał za wszystkich i wszystkich zbawił. A więc... przeszłość była także bez winy i powołaną jest do zbawienia rodu ludzkiego. Jak w układzie Ptolomeuszowym* ziemia była centralnym ciałem, około którego wszystkie inne krążyły; tak romantycy przeszłość zrobili tym słońcem, na które wszelkie zdarzenia powinny były ciążyć, osią, około której i dla której cały świat społeczny europejski musiał odbywać swoje obroty. Sofizmata te ubrane w powabne obrazy stanowiły długi czas kodeks do sądzenia społecznych zdarzeń, i zasiały najfałszywsze wyobrażenia o przeszłości.
Pod tym wzglądem, tj. pod względem wpływu, jaki romantycy nasi wywarli na ocenianie przeszłości i urobienie wyobrażeń o przyszłości, jeszcze o ile nam wiadomo krytyka nie tykała prawie utworów romantycznych. To, co o nich pisano, nosi charakter przeważnie krytyki estetycznej i literackiej. Zostając pod urokiem artystycznym, krytyka nie zdała sobie sprawy o ile i w jakim duchu oddziałał romantyzm na bieg zdarzeń spółczesnych. Naiwne, sentymentalne uwielbianie tego wszystkiego, co pisali romantycy, osobliwie Mickiewicz, Słowacki i Krasiński, nie pozwoliło dotychczas wyrobić się krytyce sumiennej i rozumnej, która by zwaliła niektóre bałwochwalcze sądy o romantyzmie i pokazała go zarówno z dodatniej jak i z ujemnej strony.
Powiadają, że każdy wiek lub pewien okres czasu ma sobie właściwe dążności, idee, które poruszają umysły i serca, ma swoje ideały, które urzeczywistnić pragnie. Chociaż nie jest to może żadnym prawem, dało by się jednak z dziejów umysłowego rozwoju okazać, iż w istocie tak bywa. Jakiż tedy ideał, jaki typ stworzył romantyzm, nad którego urzeczywistnieniem miało pracować spółczesne mu pokolenie? Typem, ideałem poezji romantycznej jest zapaleniec, fantastyczny marzyciel, na poły bohater, na poły szaleniec, który pragnąłby świat wysadzić z zawias i pchnąć go na nowe tory; który się nie rachuje z rzeczywistością, z faktami; w którego mózgu plączą się najrozmaitsze i najsprzeczniejsze pojęcia; trochę sceptyk, trochę idealista, który o sobie i podobnych sobie sprawiedliwie powiada:
Oto ja sam, jak drzewo zwarzone od kiści!
Sto we mnie żądz, sto uczuć, sto uwiędłych liści*.
Naśladując Szekspira i Byrona, romantyczny bohater powiada na innym miejscu:
Teraz czas, świat młodzieńca zapałem przemierzyć, I rozwiązać pytanie: żyć? alboli nie żyć?
Romantyk, albo co jedno, znaczy bohater romantyzmu, ma swoje religią i swoje moralność, swoje wyobrażenia o przeszłości, swój pogląd na teraźniejszość. Jest on mistykiem, gdy chce być głębszym, jest panteistą lub sceptykiem. Jest demokratą lub arystokratą stosownie do partii i zasad, w jakich go wychowywano. Bohater romantyzmu jest mieszaniną pod względem charakteru tak nienaturalną, nieprawdopodobną, że gdy go się widzi w czynach lub rozważa jego słowa, trzeba mimo woli powiedzieć sobie: to karykatura człowieka. A jednak był czas, gdy w tej istocie upiorowej podobano sobie, gdy niejedna dusza gorąca chciała zostać choć w miniaturze romantycznym typem. Egzaltacja posunięta prawie do obłąkania zmysłów okazała się być najwyższym szczeblem, na jaki romantyk wstąpiwszy rozwiązywał apokaliptycznym językiem zagadki bytu i losy narodów. I tym sposobem romantyzm wyhodował marzycieli, którzy z Irydionem pod pachą przebudowywali społeczność, rwali się do łamania tego, czego rozum złamać nie mógł.
Skutków tych romantycznego kierunku nie przewidywali klasycy, którzy przeciw niemu walczyli. Ich raziło w romantykach odstąpienie od prawideł poetyki Horacjuszowej, prowincjonalizmy lub niegramatyczne zwroty mowy. Tymczasem, trzeba to przyznać na chwałę romantyków, że język pod ich piórem najmniej ucierpiał. Wprawdzie można sobie było życzyć, żeby "Greczynki nie piały*, a także i Czerkieski", żeby nie "piały szumiące lasy"*; żeby ludzi nie "pożałowano w biskupy"*; żeby "rozżaglone łabędzie" nie pływały; żeby się "trzody nie wyperliły"; żeby się czas nie "przeteraźniejszał"; żeby mniej "było anielic rozklęczonych, rozmodlonych i rozanielonych": są to jednak drobnostki wobec prześlicznych i cudnym językiem nakreślonych obrazów. Skutki romantyzmu gorzej daleko odbiły się w życiu pokolenia, niż w języku. Romantyzm to w znacznej części sprawił, że mierzono siły na zamiary, a nie zamiary podług sił, że rozkołysano uczucie i z pogardą rozumu połączono lekceważenie doświadczenia; że uczuciem chciano wszystko mierzyć wtenczas, gdy wokoło nas rozum coraz więcej brał górę nad średniowieczną rycerskością, że powołano do życia czarownice, upiory, widma, proroctwa, wróżby i całą maszynerią dawno zardzewiałą, by wytrzeźwiony z banialuk umysł znów cofnąć do wieku dziecinnego.
Tak się przedstawiają skutki romantyzmu, wymienione tu zaledwie w drobnym ułamku. Wiem, że sąd ten powinien by być poparty liczniejszymi dowodami z dzieł samych romantyków: gdy to jednak przechodzi granice krótkiego artykułu, poprzestaję na tym ogólnym wrażeniu, jakie na czytającym sprawiają utwory pierwszorzędnych naszych romantyków. Kto by chciał utwory te poddać raz jeszcze krytyce, i rozważyć je nie tylko pod względem estetycznym jako dzieła sztuki, lecz także pod względem ich wpływu na kierunek umysłów, uczyniłby istotną przysługę literaturze naszej, a pośrednio przyczynił się do sprostowania wielu błędów z dobrą wiarą dotychczas powtarzanych.
Historycy literatury naszej stereotypowo uczą, że płody umysłowe należy rozważać w związku z całym życiem społeczeństwa, przypatrywać się, jak literatura oddziaływała na ludzi, jak znowu ludzie, zdarzenia, smak i uobyczajenie wieku na nią wpływały; ale gdy przyjdzie do rozwinienia tego zadania kończą zwykle na kilku wytartych komunałach i patetycznym uwielbianiu, na niemym podziwianiu ubóstwianych wieszczów i wieszczek. Tak się ma osobliwie z ostatnim okresem literatury naszej. Mniejsza o to, czy go nazywać będziemy Mickiewiczowskim, czy romantycznym. Należy rozważyć, co ten kierunek wniósł do społeczeństwa, jakie nowe idee, jakie pojęcia, i o ile te pojęcia zasługują na uznanie lub odrzucenie. Żeby zaś zasługi nowego kierunku wystąpiły dobitniej, należy go postawić obok poprzedniego, tj. klasycznego, żeby ten kontrast pozwolił na jasne orzeczenie, co któremu z nich zarzucić, a co podnieść i uznać trzeba. Otóż pod tym względem i artykuły dorywcze, i obszerniejsze prace dziejom literatury naszej poświęcone grzeszą dwoma błędami: z jednej strony poniewierają tak zwanymi klasykami, z drugiej bez miary uwielbiają romantyków. A przecież i klasycy byli dalszym ciągiem tego samego historycznego rozwoju, który romantyków powołał do życia, i klasycy stanowili ogniwo w łańcuchu zbiorowej myśli i także przyłożyli niejedne cegiełkę do poetycznej świątyni, w której tylko romantykom palą się kadzidła. Klasyków ożywiały łażenia nie z La Harpe'a* wysnute, ani też romantyków sam Szekspir, Byron lub Bürger* wychowali: jedni i drudzy dla sławy swoich pracowali; tylko ze zmianą smaku zmieniły się estetyczne wyobrażenia o pięknie a tym samym utwory ich noszą inne znamiona i stosownie do tych wyobrażeń powinny być oceniane. Nam dzisiaj ani Jowisze, ani uosobione Zemsty, Zazdrości nie przypadają do smaku; rażą nas równie upiory, szaleńcy, wiedźmy i cały ten kram nieokrzesanej, gminnej fantazji. Wszakże poza tą różnorodną maszynerią ten sam duch swojski pracował i w klasykach i w romantykach: stanowili oni ogniwa tego łańcucha indywidualnej, plemiennej naszej myśli. Do historyka literatury należy bezstronnie ocenić zasługi i błędy jednych i drugich, chłodno, sine ira et studio*: a do tego trzeba się wytrzeźwić tak z nienawiści do klasyków jak i z niemego uwielbienia dla romantyków. Jedni i drudzy byli koniecznymi przejawami specjalnej naszej myśli oraz dążeń i ogólnoeuropejskich wyobrażeń.
Programy i dyskusje literackie pozytywizmu, oprac. J. Kulczycka-Saloni, Wrocław 1985, BN I 249.