Hugo von Hofmannsthal*, Poeta i nasze czasy

[...] On jest i nikt nie potrzebuje się troszczyć o jego obecność. Jest i milcząco zmienia miejsce, jest okiem i uchem i barwy swoje bierze od rzeczy, na których wzrok jego spoczął. Jest widzem, nie, utajonym towarzyszem, milczącym jest bratem wszystkich rzeczy, a przemiany jego barwy głęboką sprawiają mu katuszę; ból sprawiają wszystkie mu rzeczy, ale czując ból, czuje rozkosz. Ta rozkosz w boleści to wszystka treść jego życia. Cierpi, iż tak bardzo ją odczuwa. Cierpienie sprawia mu nie tylko rzecz jako jednostka, lecz w równej mierze jako ogół: cierpi z powodu jej odrębności, jak i zespołu; to, co jest wyniosłe, i to, co poziome, to, co górne, i to, co pospolite, jednaką napełnia go męczarnią; boleśnie odczuwa i stany tych zjawisk, i ich myśli; cierpi nawet nad oderwanym płodem myśli, nad majakiem, nad bezistotnym wylągiem czasu, jak gdyby to wszystko było człowiekiem. Bo dla niego ludzie, rzeczy, myśli i sny to jedno. Zna tylko zjawiska powstające przed jego oczami i odczuwa boleść z powodu nich, a w boleści rozkosz. Widzi i czuje: na jego poznaniu spoczywa nacisk czucia, jego czucie posiada bystrość poznania. Niczego nie pomija. Nie wolno mu zamykać oczu na żadną istotę, na żadną rzecz, na żadną wizję, na żaden majak ludzkiego mózgu. Zdaje się, jak gdyby oczy jego pozbawione były powiek. Nie wolno mu odpędzać od siebie żadnej nawiedzającej go myśli, jako należącej do innego wrzekomo ładu rzeczy. Bo w jego ład rzeczy każde musi wchodzić zjawisko. W nim chce i musi zestrzelać się wszystko. On właśnie kojarzy żywioły czasu, nikt inny. Teraźniejszość jest w nim, albo nie ma jej nigdzie. Ale przędze przetykane są nićmi jeszcze delikatniejszymi, a jeśli nie istnieje oko, które by je spostrzegło, oku jego nie wolno zaprzeczyć ich istnienia. Teraźniejszość przetykana jest dla jego oczu w przedziwny sposób przędzą przyszłości; w pory jego ciała przesiąka życie dni minionych, dni oddalonych, a nigdy nie poznanych ojców i praojców, dni ludów zagasłych, dni czasów przeżytych; jeżeli niczyje, to jego właśnie oko, bo jakżeż mógłby mu tego zabronić – styka się jeszcze z żywym ogniem gwiazd dawno już przez lodowate strawionych przestwory. Albowiem jednemu tylko podlega prawu: żadnej rzeczy nie bronić dostępu do swej duszy, a czym dla niego człowiek, żywy człowiek, wyciągający ku niemu ręce, tym samym, i niczym innym, jest dla niego linia czy promień jakowejś gwiazdy, który przed trzema tysiącami lat z jakiegoś wysłany świata uderza dzisiaj jego źrenicę, a zaś w przędzy swego ciała uczuwa drgające echo wzruszeń prastarych, które dzisiaj może i wymierzyć jest trudno. Jak najwewnętrzniejszy zmysł wszystkich ludzi stwarza naokoło nich i czas, i przestrzeń, i świat rzeczy, to on, poeta, tworzy z przeszłości i teraźniejszości, z zwierzęcia i człowieka, z majaka i rzeczy, z tego, co wielkie, i z tego, co małe, z tego, co wzniosłe, i z tego, co poziome, tworzy świat wzajemnych ustosunkowań.

Tworzy. Głuche boleści, ograniczone losy mogą się na długi czas położyć na jego duszy, mogą wielkim przepoić ją cierpieniem, lecz przyjdzie znowu czas, gdzie dusza się jego rozewrze, aby odzwierciedlić w sobie strop gwieździsty.

Miłośnikiem jest cierpień i miłośnikiem szczęścia. Zachwyconym wśród wszelkich miast i zachwyconym w samotni. Namiętnym jest podziwiaczem rzeczy, które są od początku, i tych, które są od dzisiaj. Londyn w mgle z upiornymi procesjami robotników pozbawionych zajęcia, zwaliska świątyń luksorskich, szmer samotnej krynicy leśnej, ryk maszyn olbrzymich: przejścia nigdy nie będą dlań trudne, zaś podziwianie od czasu do czasu tego lub owego zjawiska pozostawia ludziom o wyobraźni leniwszej, gdyż on podziwia nieustannie, nigdy nie będąc zdziwiony, gdyż dla niego nic się nie objawia w sposób całkiem niespodziewany, zdaje mu się, jak gdyby wszystko zawsze to już było i wszystko jest też naprawdę, wszystko to jest równocześnie. Nie może bez żadnej obywać się rzeczy, ale właściwie niczego też stracić nie może, nawet przez śmierć. Umarli dla niego zmartwychwstają nie kiedy on tego chce, lecz kiedy chcą sami, ale w każdym razie zmartwychpowstają. Mózg jego oto miejsce, w którym na jakiś atom czasu wolno im żyć raz jeszcze i gdzie bytujący może w jakiejś lodowatej samotni stają się teraz uczestnikami szczęścia ludzi żywych: wolno im spotkać się ze wszystkim, co żyje [...].

Jakążże czynność ludzką mógłby poeta z głuchym pomijać zobojętnieniem, on, który bezustannie szuka analogii dla swojej własnej ucieleśnienia żądnej czynności? Z odpowiadającą uzdolnieniu jego pewnością nie uwzględni on materii, ale czyż mógłby nie zwrócić uwagi na to, co jest istotnym, uduchowionym, twórczym w jakiejś przygodzie, w bohaterstwie, w cierpieniu, w losie, tkwiącym w każdej pracy, w przypadku i w właściwym, magicznym wydarzeniu z życia kupca, chemika, bankiera?

Nie może on przecież pominąć rzeczy daleko mniej znacznych: że istnieje coś na świecie jak morphium* i że było coś na świecie jak Ateny, Rzym, Kartagina, że były targowiska ludzi i że są targowiska ludzi, że jest Azja i jest Tahiti, że istnieją ultrafioletowe promienie i szkielety przedhistorycznych zwierząt; ta garść faktów i miriady* tych faktów ze wszystkich porządków rzeczy muszą w jakiśkolwiek sposób istnieć dla niego, kryją się gdzieś w mroku i czekają na niego, on musi liczyć się z nimi. On żyje, i to bezustannie, pod naciskiem bezmiernej atmosfery, jak nurek w głębiach morza; najdziwniejsza to też organizacja duszy, że naciskowi temu podoła. Nie wolno mu niczego odsuwać od siebie. On jest tym miejscem, w którym siły czasu pragną wzajemnie się wyrównać. Podobny jest do sejsmografu, za każdym wibrującego drżeniem, choćby to drżenie oddalone było mil tysiące. Nie iżby o wszystkich zjawiskach świata myślał bezustannie. Ale zjawiska te myślą o nim. Nawet posępne jego chwile, jego przygnębienia, jego zboczenia nie są stanami osobistymi, podobne są do drgań sejsmografu, a spojrzenie dostatecznie głębokie znalazłoby w tych objawach więcej tajemnic niż w jego poezjach. Cierpienia jego to wewnętrzne konstelacje, wewnętrzne konfiguracje rzeczy, których oko nasze odcyfrować nie zdoła. Nieustanna jego czynność to poszukiwanie w sobie harmonii, to harmonizowanie świata, którego ciężar dźwiga w sobie. W najpodnioślejszych godzinach swoich potrzebna mu je tylko zestawić, a co zestawił, od razu staje się harmonią.

***

Ale wy chcecie mieć tę harmonię, rozkoszować się nią, a czasami zdaje wam się, że u poety doby dzisiejszej harmonii tej nie znajdujecie. Twierdzę – słyszycie? – że poeci skupiają wszystkie zjawiska, że oczyszczają głuche bóle czasu, że dzięki ich mocy wszystko nabiera dźwięku i że się wszystkie dźwięki zestrajają; a jednak zbyt dużo czytaliście książek, książek poetyckich; była w was materia poety, lecz nic z najwyższej jego magii. Pragnęliście uciec od rozbitego stanu tego świata i znowu znaleźliście rozbicie. Oczy wasze ujrzały wszystkie pierwiastki bytu: mechanizm ducha, stany cielesne, dwoiste ustosunkowanie bytu, a wszystko to w nieładzie, jak materiał na budowę domu. Znaleźliście w tych księgach tę samą atomizację, to samo rozcząstkowanie bytu ludzkiego na pierwiastki, dezintegrację tego, co skupione razem wyniosłego tworzy człowieka, a chcieliście przecież w czarodziejskie spojrzeć zwierciadło, w którym by chaos wydał się skończoną budową, w którym by to, co umarło, zabłysło życiem, to, co się rozpadło, wieczystym zakwitło kwiatem. Czujecie we wszystkich tych próbach poetyckość, ale pytacie, czyżby to już było uwierzytelniającym świadectwem poezji?

Czyż z poetyckich tych dusz nie płynie jeszcze większy, jeszcze bardziej gorączkowy niepokój zamiast uspokojenia? Czyż nie są one jakby przeczulonymi organami tego ciała, dzięki którym te rozbite, szturmujące żądania jeszcze gwałtowniej rozszarpują duszę? Czyż gdziekolwiek się zwrócą, nie tworzą one widziadeł, czyż tym swoim ożywianiem zjawisk nie wprowadzają straszniejszego jeszcze zamętu w rozpadające się składniki tworów? Mając pod ręką rzeczy pisane, pytacie się tak coraz głośniej, pytacie niecierpliwie, czujecie w sobie niepohamowaną żądzę odpowiedzieć na wezwanie, potrzebę "zastosowania do nikłego płodu miary bezwarunkowego absolutu", czujecie potrzebę domagania się od tych, którzy by chcieli być poetami swego czasu, najwyższego, najnieodzowniejszego czynu poetyckiego, syntezy zawartości tego czasu. Nie chcecie zadowolić się samym tylko faktem istnienia poetyckiego żywiołu, poetyckiej esencji, którą, jak chętnie mi to przyznajecie, tak samo przepojona jest nasza epoka, jak przepojone były inne – nie! wy żądacie rezultatu [...].

***

Nigdy też czas, co się przebudził, nie będzie się domagał od poetów, ani od jednostki, ani od wszystkich razem, swego wyczerpującego retorycznego wyrazu, swej sumy, w uchwytne zamkniętej formuły. Stulecie, z którego objęć dopiero co się wyrywamy, potężnie roznieciło taniec maskaradowy tych zjawisk niemych; zbyt silnie natarły na nas pozbawione słów tajemnice przyrody i ciche cienie przeszłości. Czas, który się zbudzi, zażąda od poetów czegoś więcej i czegoś bardziej tajemniczego. Olbrzymi proces nowe wycisnął piętno na tym, co poeta przeżywa, a przez to samo i na tym, co przeżywa ten, dla którego poeta istnieje: jednostka. Obaj, poeta i ten, dla którego tworzy, nie są już dzisiaj podobni do analogicznych postaci z jakiejkolwiek epoki minionej. Nie powiem, o ile bardziej podobni są do kapłana i wyznawcy, do miłowanego i miłującego w sensie Platona*, do czarodzieja i oczarowanego. Porównania te bowiem odsłaniają z niepojętego stosunku tyle, ile zasłaniają, stosunku, w którym te tak rozmaite magie wszystkich stosunków z innymi, bezimiennymi, łączą się żywiołami, należącymi wyłącznie do dnia dzisiejszego.

Atoli niepojęty ten stosunek istnieje. Istnieje książka pełna potęgi nad duszą, nad zmysłami. Istnieje książka i podszeptuje, gdzie można rozkosz wycisnąć z życia i jak się rozkosz rozwiewa, jak zyskuje się władzę nad ludźmi, jak trzeba znosić godzinę śmierci. Książka istnieje, a w niej mieści się treść wiedzy i treść tego, co nas uwodzi. Książka istnieje i milczy, i mówi, i o tyle jest dwuznaczniejsza, niebezpieczniejsza, bardziej tajemnicza, o ile wszystko jest dzisiaj dwuznaczniejsze, potężniejsze, bardziej tajemnicze w tym ponad wszelką miarę niepojętym, w tym w najwyższym znaczeniu poetyckim czasie. Bezmyślnością jest tanie tworzyć antytezy i książce przeciwstawiać życie. Bo gdyby książki nie były żywiołem życia, żywiołem wysoce dwuznacznym, wymykającym się nam z rąk, niebezpiecznym, magicznym, nie byłyby wówczas niczym, niewarte byłyby ani jednego tchu naszej mowy. Lecz one są czymś innym w ręku każdego i żyją dopiero wówczas, gdy się z żyjącą zetkną duszą. Nie mówią, lecz odpowiadają, i to przemienia je w demony. Epoka traci swoją syntezę, ale w tysiącu godzin posępnych głębokie dla każdego z osobna biją źródliska, a przypatrując się tym rzeczom w ich związku bardziej tajemniczym, piękniejszym, nie wiem, czy mogę mówić o nikłości płodów, jeżeli to, co się po pustce czasów urodziło z duszy, wpływ swój wywiera znowu na dusze. Ci, którzy czegoś pragną, czegoś żądają, nigdy przed naszą dobą nie wkładali tyle swego "ja" w stworzone dla nich dzieło; tak samo jak na poetach, ciąży przymus i na nich, iżby nie pominęli niczego. Jest to zmaganie się, chaos, usiłujący narodzić się zarówno w tych, którzy z chciwym okiem nachylają się nad książką, jak i w twórcach tej książki. W czytających, o których mówię (w tych jednostkach, tak rzadkich, a przecież nie tak rzadkich, jakby się zdawało), także i w nich, niby w kąpieli żywota, pragnie się wszystko oczyścić co ciemne, pragnie zapomnieć o sobie wszystko co rozdwojone, pragnie się wszystko zejść i zespolić.

I w nich, tak samo jak w twórcach, wyzwala się dusza z materii, nie dzięki temu, że nią gardzi, lecz dzięki temu, że ją ujmuje z takim sił napięciem, iż dusza przebija się przez nią. I dla nich, w najwyższych ich momentach, nic nie jest dalekim i nic nie jest bliskim i dla nich nie istnieje stan duszy, którego by dosięgnąć nie można, i dla nich nie ma nic niskiego, co by było niskim. I z nimi dzieje się to samo, co z poetą, a w takich chwilach i ich oddech twórczą jest potęgą. I oni czytają w tych rzadkich godzinach, które są aktem życia przywołać się nie dającym, i dla nich nie ma wtedy niczego, w co by nie wierzyli, podobnie jak poeci nie mogą żadną miarą twórczych nadawać kształtów temu, w co nie wierzą. Powiadam "wierzą", a mówię to w głębszym znaczeniu aniżeli znaczenie, które mogłoby się odezwać w pośpiechu tej ku końcowi zmierzającej przemowy. Nie jest to zatracanie swojego "ja" w fantastycznym czarodziejstwie poetyckiego utworu, zapominanie nad książką o swym bycie, nie jest to krótka i powierzchowna fascynacja. Przeciwnie, mówiąc o tym, pragnąłem, aby wyrazowi temu nadano całą głębię jego znaczenia, całą pełnię jego znaczenia religijnego: aby twór poetycki uważano za prawdę, stojącą ponad wszelkim pozorem rzeczywistości, uważano go za siłę, wnikającą w najgłębszą tajń duszy i porywającą tę duszę, aby go uważano za wypoczynek w wirze bytu. Tak więc poeci wierzą w to, co tworzą, a tworzą to, w co wierzą. Wszystko rozpadnie się w gruzy, lecz wszystkie ich wizje to punkty, na których opiera się dla nich gmach świata. Ale waszą jest rzeczą uważać wyraz "wizje" za to, za co ja go uważam, nie łącząc go z żadnym z góry urobionym pojęciem, zamykać w tym pojęciu wizji tak samo przenikanie najciaśniejszej materii, jak i ogromne, zespalające ogarnianie procesów kosmicznych – tak, waszą to jest rzeczą i wam to poruczam, albowiem siedzicie tu przede mną jako zbór ludzi i ja nie wiem, do kogo tu przemawiam; mówię jednakże tylko do tych, którzy pragną pójść ze mną, a nie do tego, co dał sobie słowo, że z góry temu wszystkiemu zaprzeczy.

Mogę tylko mówić do tych, dla których istnieje twór poetycki, do tych, których istnienie dopiero nadaje życie poetom. Bo oni to są tymi wiecznie odpowiadającymi, a bez pytającego cieniem jest ten, co odpowiada. Prawda, idzie tu przede wszystkim o życie i o żywych, idzie o mężczyzn i kobiety tej doby, idzie o tych jedynych, którzy istnieją dla nas rzeczywiście; dla których wyłącznie zdaje się istnieć przeszłość i przyszłość; dla których spopieliły się słońca i ukażą się nowe; dla których były prawieki i lasy olbrzymie, i zwierząt bezliki; dla których rozpadły się Rzym i Kartagina, iżby mogli dzisiaj tak żyć i oddychać, jak żyją i oddychają, iżby mogli otulać się powłoką tego ciała żywego, iżby lśniła wilgoć ich oczu, a włos iżby się układał naokół ich skroni, jak się dzisiaj układa. O nich to idzie, o ich boleści i ich rozkosze, o węzły łączące ich ze światem i o ich osamotnienie. Lecz bezmyślną byłoby antytezą, gdyby utwór poetycki chciano żywym przedstawić jako coś obcego, albowiem dzieło poety jest tylko czynnością ludzi żywych. Nie ono żyje, my w nim żyjemy. Tym, którzy kiedykolwiek przeżyli sto stronic Dostojewskiego lub postać Otylii w Pokrewieństwach z wyboru* czy jakiś poemat Goethowski, czy poemat Stefana George'a*, tym ja nie powiem niczego, co by ich mogło zdumieć, mówiący do nich o przeżywaniu tym jako o akcie religijnym, o jedynym może akcie religijnym, który sobie kiedykolwiek uświadomili. Tego aktu życiowego nie można przecież ani analizować, ani opisywać. Można o nim napomknąć, lecz nie ma środka, aby go odczuł, kto go nie zaznał. Kto umie czytać, ten czyta z wiarą. Całą bowiem duszą pogrążony jest w wizji – jest w niej całe jego jestestwo. W tej jednej czarodziejskiej chwili jest mu wszystko jednakowo bliskie i jednakowo dalekie: czuje się zespolony ze wszystkim. Przeszłość niczego mu nie zabrała, przyszłość niczego mu nie da. W tej czarodziejskiej chwili zapanował nad czasem. Wszystko jest przy nim, gdzie on jest, a wszystko wolne od wszelkiej rozterki. Szczegół zastępuje mu wielość: widzi go bowiem w postaci symbolu; co więcej, szczegół zastępuje mu wszystko. Szczęśliwy jest bez bodźca nadziei. Nie zapomina siebie, w tej jedynej chwili posiada całego siebie i pozostaje sobą.

Słyszę niejednokrotnie, jak pewnym książkom nadają miano naturalistycznych, innym psychologicznych, a innym symbolistycznych, i wiele innych słyszę nazw, nic nie mówiących. Zdaje mi się, że dla umiejącego czytać żadne z tych określeń najmniejszego nie ma sensu. Nie sądzę też, aby którykolwiek ze sporów wstrząsających powietrzem miał jakąkolwiek doniosłość dla życia wewnętrznego ludzi żywych. Mam na myśli i spór o wielkość czy małość poszczególnych poetów, o stopnie między nimi i o to, o ile poeci żyjący mniejsi są od poetów nieżyjących. Albowiem mniemam, że dla człowieka wiedzącego, jakim przeżywaniem jest czytanie, poeci umarli krążą wśród żywych i wtórny wiodą żywot. Dla niego tylko istnieje znamię piętnujące twór poetycki, mianowicie, że narodził się z wizji. Poza tym nie obchodzą go żadne rozróżniania. Nie oczekuje on wielkiego poety. Dla niego wielkim poetą będzie zawsze ten, co bezmiar wprowadza w jego duszę. Jedną on tylko czyni różnicę: pomiędzy książkami twórczymi a niezliczoną ilością książek innych, tych osobliwych płodów naśladownictwa i umysłowego zamętu. Ale i w tych książkach szanuje on ślad ducha poetyckiego oraz możliwość, że i z nich padnie promień na dusze całkiem młode, całkiem surowe. Nie oczekuje on, iżby w jakimś wymownym poecie, dającym odpowiedzi na wszystkie pytania, znalazła doba swego herolda i rzecznika, iżby swą trwałą, niezmienną znalazła w nim syntezę. Owa synteza spełnia się bowiem w tysiącu utajonych punktów i w nim, i w innych mu równych; a ponieważ on ma świadomość, że epokę nosi w sobie, że jest takim jak wszyscy inni, że jest człowiekiem, jednostką i zarazem symbolem, przeto wierzy, iż w źródle, z którego on pije, i epoka ugasi swe pragnienie. I owszem, oddając się całkowicie wizji, umiejąc wierzyć w to, co mu ukazuje poeta – czy to będzie postać ludzka, owa głucha, życiem przesiąknięta materia, czy potężne zjawisko orfickiego oblicza – umiejąc przeżywać, jako symbol, płód czasu najbardziej tajemniczy, umiejąc przeżywać to, co powstało pod naciskiem całego świata, to na czym spoczął cień przeszłości, i to, co drga pod tajemnicą napierającej teraźniejszości – przeżywając w ten sposób poemat, ów twór sejsmograficzny, tajemne dzieło tego, który jest niewolnikiem wszystkiego, co żyje, oraz igraszką każdego naporu powietrza; i tak znalazłszy w przeżywaniu tego najwewnętrzniejszego tworu epoki to szczęście, że jego "ja" czuje się sobą i że bezpiecznie unosi się ponad walącym się bytem, zatraca on, ten czytający, pojęcie czasu i zarówno przyszłość, jak i przeszłość zmieniają mu się w jedną jedyną teraźniejszość.

Źródło: Cztery głosy o poecie, oprac. i tłum. J. Kasprowicz, Lwów 1910