Witold Gombrowicz, Autokomentarz do Ferdydurke
Nie ze wszystkim mnie zrozumieli (mowa o artykułach, które ukazują się w kraju na temat Ferdydurki) lub raczej wyciągnęli ze mnie to tylko, co jest "na czasie", odpowiadające ich obecnej historii, ich sytuacji. Jestem zrezygnowany: takie fragmentaryczne – egoistyczne, powiedziałbym – odczytywanie, zawsze pod kątem bieżącej potrzeby, jest nieuniknione. Przed wojną Ferdydurke uchodziła za bełkot szaleństwa, gdyż w dobie radosnej twórczości i mocarstwowego zrywu zanadto psuła paradę. Dziś, gdy Gęba i Pupa dotkliwie dały się we znaki narodowi, została podniesiona do rangi satyry i krytyki całą gębą, a jakże, niczym Wolter! Teraz mówi się, że książka rozumna (ba! nawet klarowna i precyzyjna!), dzieło trzeźwego racjonalisty, który z premedytacją osądza i karci, dzieło nieomal klasyczne i jak najściślej odważone!
Z wariata wyskoczyć na racjonalistę – czy to awans dla artysty? Ale ten racjonalizm ferdydurkowaty nawala w pewnej chwili krytykom i artykuły kończą się zazwyczaj zakłopotanym twierdzeniem, że chyba "Gombrowicz nie przemyślał swoich poglądów do końca", bo jednak utwór nie chce im wleźć bez reszty w "koncepcję", którą pracowicie wydedukowali. A może nie chce wleźć, bo koncepcja za ciasna? Spróbuję w skrócie określić moje najgrubsze z nimi nieporozumienia.
Ferdydurke dlatego jest niełatwa do odczytania, że zawiera się w niej pewne specjalne widzenie człowieka. Jakże oni widzą tego mojego człowieka? A jak ja go widzę?
Oni mówią – i słusznie – że w Ferdydurce człowiek jest stwarzany przez ludzi. Ale rozumieją to przede wszystkim jako uzależnienie człowieka od grupy społecznej, która narzuca mu obyczaj, konwenans, styl... I nawet zdarza się im w tym punkcie nadmienić, iż jest to prawda zgoła banalna, truizm i wywalanie otwartych drzwi.
Jednego wszakże nie dostrzegli. Mianowicie, iż ten proces urabiania człowieka przez ludzi jest w Ferdydurke pojęty nieskończenie szerzej. Nie przeczę, że istnieje zależność jednostki od środowiska – ale dla mnie o wiele ważniejsze, artystycznie bardziej twórcze, psychologicznie bardziej przepaściste, filozoficznie bardziej niepokojące jest to, że człowiek jest stwarzany także przez pojedynczego człowieka, przez inną osobę. W przypadkowym zetknięciu. W każdej chwili. Mocą tego, że ja jestem zawsze "dla niego", obliczony na cudze widzenie, mogący istnieć w sposób określony tylko dla kogoś i przez kogoś, egzystujący – jako forma – poprzez innego. A więc nie idzie o to, że mnie środowisko narzuca konwenans lub, mówiąc za Marksem, że człowiek jest produktem swojej klasy socjalnej, a o zobrazowanie zetknięcia człowieka z człowiekiem w całej jego przypadkowości, bezpośredniości, dzikości, o wykazanie, jak z tych przypadkowych związków rodzi się Forma – i często najbardziej nieprzewidziana, absurdalna. Gdyż ja sam dla siebie nie potrzebuję formy, ona mi jest potrzebna po to tylko, aby ten drugi mógł mnie zobaczyć, odczuć, doznać. Czyż nie widzicie, że taka forma to coś o wiele potężniejszego niż zwykły konwenans społeczny? I że to żywioł nie do opanowania? Póki rozumiecie Ferdydurke jako walkę z konwenansem, ona spokojnie będzie kłusowała po utartej ścieżce; ale gdy pojmiecie, że tu człowiek stwarza się z drugim człowiekiem w sensie najdzikszego bodaj wyuzdania, ona zarży i da susa, jak spięta ostrogą, ponosząc was w dziedzinę Nieobliczalnego. Ferdydurke to o wiele bardziej forma-żywioł niż forma-konwenans.
Oni mówią dalej, że w Ferdydurke (i w innych utworach) walczę z fałszem, z zakłamaniem... Zapewne. Ale czyż nie jest to znowu uproszczenie mego człowieka i moich intencji?
Przecież mój człowiek jest stwarzany od zewnątrz, czyli z istoty swojej nieautentyczny – będący zawsze nie sobą, gdyż określa go forma, która rodzi się między ludźmi. Jego "ja" jest mu zatem wyznaczone w owej "międzyludzkości". Wieczysty aktor, ale aktor naturalny, ponieważ sztuczność jest mu wrodzona, ona stanowi cechę jego człowieczeństwa – być człowiekiem, to znaczy być aktorem – być człowiekiem, to znaczy udawać człowieka – być człowiekiem, to "zachowywać się" jak człowiek, nie będąc nim w samej głębi – być człowiekiem, to recytować człowieczeństwo. Więc w tych warunkach jakże rozumieć walkę z gębą, z miną, w Ferdydurke! Przecież nie tak, że człowiek ma się pozbyć swojej maski – gdy poza nią nie ma żadnej twarzy – tu tylko można żądać, aby uprzytomnił sobie swoją sztuczność i ją wyznał. Jeśli skazany jestem na fałsz, jedyna szczerość mi dostępna polega na wyznaniu, że szczerość jest mi niedostępna. Jeśli nigdy nie mogę być całkowicie sobą, jedyne, co mi pozwala uratować od zagłady moją osobowość, to sama wola autentyczności, owo uparte wbrew wszystkiemu "ja chcę być sobą", które jest niczym więcej jak tylko buntem tragicznym i beznadziejnym przeciw deformacji. Nie mogę być sobą, a jednak chcę być sobą i muszę być sobą – oto antynomia, z tych nie dających się uładzić... i nie oczekujcie ode mnie lekarstw na nieuleczalne choroby. Ferdydurke stwierdza jedynie to wewnętrzne rozdarcie człowieka – nic więcej.
A degradacja?
Dlaczegóż pominęli prawie zupełnie degradację, która tak silnie gra w moich utworach, która dopiero tej formie mojej nadaje właściwy smak?
Skupili się na tym problemie deformacji – zapomnieli, że Ferdydurke jest także książką o niedojrzałości... Człowiek nie może wyrazić siebie na zewnątrz nie tylko dlatego, że inni go paczą – nie może wyrazić siebie przede wszystkim dlatego, że tylko to, co w nas jest już uładzone, dojrzałe, nadaje się do wypowiedzi, a cała reszta, czyli właśnie niedojrzałość nasza, jest milczeniem. Wobec czego forma będzie zawsze czymś dla nas kompromitującym – jesteśmy poniżeni formą. I nietrudno dostrzec, jak, na przykład, cały nasz dorobek kulturalny, powstały dzięki temu skrywaniu niedojrzałości, będący dziełem ludzi podciągających się do poziomu, którzy są tylko na zewnątrz swoją mądrością, powagą, głębią, odpowiedzialnością (przemilczając odwrotną stronę medalu, nie mogąc jej ujawnić) – jak te wszystkie nasze sztuki, filozofie, moralności kompromitują nas, albowiem nas przerastają i, dojrzalsze od nas, wtrącają nas w jakieś wtórne zdziecinnienie. My kulturze naszej nie możemy wewnętrznie sprostać – to fakt, który dotąd nie został należycie uwzględniony, a który decyduje o tonacji naszego "życia kulturalnego". W głębi jesteśmy wieczystymi chłystkami.
Jednakże degradacja człowieka przez formę odbywa się także na innych drogach.
Jeśli forma moja urabia się z innymi, to mogą to być ludzie wyżsi ode mnie lub niżsi. Urabiając ją sobie z istotami stojącymi na niższym szczeblu rozwoju, ja uzyskuję formę niższą, bardziej niedojrzałą, niżby mi się należało. Polecam uwadze panów krytyków wszystkie miejsca mojej sztuki, gdzie Niższy, Młodszy stwarza na swój sposób wyższego, ponieważ tam zawiera się najintensywniejsza poezja, na jaką mnie stać.
Ale nie zapominajmy także, że człowiek nie lubi dojrzałości – ponieważ woli młodość swoją. Dlatego też Ferdydurke zawiera w sobie oba te dążenia – jest ona, jak już zaznaczyłem w tym dzienniku "obrazem walki o własną dojrzałość kogoś zakochanego w swej niedojrzałości". Tu więc znowu forma staje się degradująca.
I na koniec, czyż człowiek będący zawsze poniżej wartości, zawsze skompromitowany (tak dalece, iż być człowiekiem to znaczy być "gorszym", gorszym od tego, co on wytwarza), nie poszuka wyładowania swego życia psychicznego w sferze jemu właściwej, to jest w sferze tandety? Dojrzał to Bruno Schulz w swoim studium o Ferdydurke, drukowanym w przedwojennym "Skamandrze". Nazywa on to "strefą treści podkulturalnych, niedokształconych i rudymentarnych", gdzie wyżywa się niedojrzałość ludzka. "Nasza niedojrzałość – pisze dalej – (a może w gruncie rzeczy nasza żywotność) związana jest tysiącznymi węzłami, spleciona tysiącznymi atawizmami z tym drugorzędnym garniturem form, z tą kulturą drugiej klasy. Podczas gdy pod powłoką oficjalnych form oddajemy cześć wyższym, wysublimowanym wartościom, nasze istotne życie odbywa się pokątnie i bez wyższych sankcji w tej brudnej sferze, a ulokowane w niej energie emocjonalne są stokroć potężniejsze niż te, którymi rozporządza chuda warstewka oficjalności."
Od siebie dodam: kto nie wyłowi, nie odczuje tej "degradacji" w Ferdydurke, w Ślubie, w innych moich rzeczach, ten nie dotarł do najistotniejszej we mnie sprawy.
Witold Gombrowicz, Dziennik 1957-1961, Kraków-Wrocław 1986, s. 7-11.