Bolesław Leśmian, U źródeł rytmu
Grek i Rzymianin powołując słowo do czynnego udziału w pieśni nadawali mu akcent nowy, niepowszedni, dowolnie wymykający się prawom i prawidłom gwary potocznej, z której proza, jako jeden z rodzajów twórczości, powstała.
Akcent ów przysparzał słowom niepochwytnego odcienia i niesprawdzalnej w życiu codziennym treści, której przed chwilą jeszcze, poza obrębem śpiewu, ani miały, ani nawet zgadywały w sobie. Te same, a już inne... Z tych samych dźwięków złożone, a już nie tak samo brzmiące i odmiennością samego brzmienia nieznanym światom mimo woli pokrewne. Dawniej przymusom zwykłej składni, a teraz czarom niespodzianych zestawień posłuszne – czuły radość z powodu tych właśnie, najbardziej udanych zestawień.
Odmiana treści i odnowa brzmienia rytmowi się należy i z rytmu jako z niewidzialnego źródła wynika. On włada słowem i przeobraża je po swojemu. On jako magnes tajemniczy pociąga ku sobie te jedyne, te nieomylne, te najtrafniejsze wyrazy, które się zespalają w śpiewną niepodzielność heksametrowych uniesień. On wreszcie – żywiec twórczy – swym zaraźliwym tętnem podnieca je do pulsowania, odmienia ich akcent i przywłaszcza sobie na zawsze wydzierając je śmierci i martwocie. A przymus jego nie jest przymusem. Niewola jego nie jest niewolą. Nie obciąż;) bowiem słów, lecz – oskrzydla. Nie powściąga ich pędu w nieskończoność, lecz przynagla. Nie zatraca ich w swej otchłani, lecz unieśmiertelnia. Słowa radują się, że po długiej rozłące mogą znowu zdążać ku sobie i spotykać się nawzajem w miejscu, gdzie życie codzienne, czyniąc zadość utartym poglądom i nałogom, wzbraniało im wszelkiego spotkania.
I spotykają się – gwiazdy z oczami, duchy z kolumnami, łzy z perłami, spotykają się pod pozorem przenośni na owych mostach złotych, które łączą to, co przed chwilą jeszcze było – nie połączone.
– "Budujemy mosty dla Pana Starosty" – mówi, a raczej buduje znana piosenka. Budujemy je dla siebie i dla kwiatów, i dla zwierząt, i wreszcie dla owego Pana Starosty, który wszystkim światom hetmaniąc i buławiąc, musi nagłe przepaści nieustannie przekraczać, ażeby tych wszystkich dziedzin stać się wielmożnym bywalcem. W każdej pieśni, jako w spichrzu bożym, tai się tysiące takich – lipowych i tęczowych – mostów, po których każda dusza ludzka od czasu do czasu, samochcąc lub niechcący – ze śpiewem na ustach przebiec musi, ażeby ze świata w za-świat się przedostać i przypomnieć sobie ich wzajemną przynależność. Na tych właśnie mostach nieraz ujrzymy postać dziewczyny, która w pieśni ludowej, posłuszna rytmicznej odmianie akcentów, jawi się naszym oczom jako obca prozie – Dziewczyna, imię chrzestne od rytmu przyjmując.
Pomiędzy dziewczyną a Dziewczyną jest niepochwytna dla zwykłego oka różnica. Dziewczyna jest rzeczownikiem, który rodzaj określa. Dziewczyna jest imieniem własnym, które osobę wyróżnia. Tamta pierwsza idzie już to w pole, już to do lasu. Ta druga idzie – w śpiew. Tamta pierwsza bywa dziś smutna, jutro – wesoła. Ta druga – zawsze jednaka, tyleż ma w sobie smutku, ile wesela. Tamta pierwsza omija ponad snem i jawą przerzucone mosty, bo ślepa – a ta druga nigdy ich nie omija. Rytm je dla mej ponad otchłaniami przerzucił i drogę ku nim wskazał.
Bohater Kalewali, bard siwowłosy, pragnąc łódź sobie i falom zbudować głosi ponad wodami pieśń złożoną ze zwrotek w ten sposób, iż każda zwrotka zawiera w sobie kolejne a stosowne ku powstaniu innej części łodzi zaklęcie.
W miarę, narastania pieśni – i łódź narasta. Pieśń dobiega końca – i łódź do reszty się wciela. I któż by odgadnął, że nie tyle w łodzi, ile w pieśni o łodzi bard ów za chwilę głębiny morskie przepłynie? Pieśń jego milknie na wieki, lecz łódź trwa nadal widoma, jako dzieło pośmiertne rozproszonych dźwięków i jako pieśni jedyne świadectwo.
Świadectwo takie mamy na każdym miejscu i o każdej porze dnia i nocy, bo nie masz innej pory ani miejsca innego. Wszakże i kwiat najlichszy, i ziele byle jakie nie bezładnie, jeno rytmicznie rozkwita, pieśnią bez słów poprzedzone, jako jej dzieło pośmiertne i świadectwo jedyne na powierzchni ziemi.
Świadectwem takim jest świat cały, a rytm owej pieśni, która pierwsze jego trwanie poprzedziła i dotąd następnym jego trwaniom towarzyszy, udziela się strunom ludu, i słowom pieśni, i ciału, gdy taniec je unosi i spod stóp co chwila usuwa miejsce, na którym mimo woli stoją, jakby na dowód, iż nie w tym lub owym miejscu, lecz w rytmie samym rzecz tańca się dzieje.
Powiedzieliśmy już wyżej, że nie w łodzi samej, lecz w pieśni o łodzi człowiek morze przepływa. I nie tylko dłonią samą, lecz i pieśnią do pracy łódź tę buduje. Nawet ku przeniesieniu z miejsca na miejsce zwalonego siekierą drzewa – musi wysiłkom swoim kierunek i sprawność nadać za pomocą rytmu zatajonego w pieśni robotnej, która wespół z westchnieniem z piersi na usta mu siej przedostaje, a częstokroć na dnie piersi uwięzia ust ni tyka, jeno ciało wspomaga i krzepi. Odtwórzmy w pamięci lub w marzeniu te pieśni znane i nieznane, które poprzedziły lub towarzyszyły takim zwykłym na pozór czynnościom jak wiązanie zboża we snopy, zwrócenie ku niebu żurawia utwierdzonego ponad studnią, spodziewany od dni wielu zjaw popod polem chałupy sadem podpartej, a wreszcie splatanie lub rozplatanie warkocza rozśpiewanej na oślep dziewczyny. Odtwórzmy w sobie te zamarłe pieśni i poprzez śpiew spojrzyjmy na snopy zboża i na żuraw, i na chałupę, i na warkocz dziewczyny, a świat nam w oczach się odmieni i rozśpiewa się na nowo, i wyźródłowi się w pieśni. Żuraw poda głos chałupie, a chałupa porozumie się ze snopem zboża, a snop zboża spokrewni się z warkoczem dziewczyny.
Teraz właśnie dłoń nasza niechaj dotknie tego warkocza, a już go nie odróżni od pieśni, która go zaplotła lub rozplotła, i nic tej dłoni nie pozostanie, jak właśnie zaplatać go lub rozplatać, aby czynność pieśni w pieszczotę przeobrazić. I teraz właśnie niechaj pocałunek, wiatrem na zbożu złożony, na usta nasze się zwieje, a oczy przymkną się nagle, aby nie spłoszyć rytmu, który ciał dwoje wypełnił i pozwolił tym ciałom być tym, czym są naprawdę: narzędziami pieśni, uczestnikami rytmu powszechnego.
Z pola, od studni, od chaty ciała te przeniosą się do wnętrza kościoła nie po to, aby kęs chleba powszedniego dla siebie u Boga wyprosić, lecz po to, aby wyjednać sobie samopoczucie niepowszednie, aby się natężyć ku niebu modlitewnie, aby na chwilę stać się tym, czym są naprawdę: narzędziami pieśni, uczestnikami rytmu powszechnego.
Nie tylko Bogiem, lecz i pieśnią o Bogu człowiek żyje na ziemi. I nie tylko w pocie czoła, lecz i w rosie pieśni własnej pracuje. Bez pieśni robotnej nie nie ma na tym świecie do roboty.
Trudno dzisiaj odgadnąć, jakie pieśni, nadludzkim wysiłkiem z piersi na usta dobyte i wiecznością zbolałe, towarzyszyły powstaniu piramid egipskich, które w swych hieroglifach nie upamiętniły zrzeszonych pracą a niedołężnych na pozór okrzyków lub zwrotek wespół z dłonią ludzką dźwigających ku niebu ciosy kamienne? I jakie pieśni rozłożyste i słońcem uznojone ułatwiły budowę gmachów Renesansowych? A jakie znowu inne – od ziemi oderwane – pracowały w pocie czoła na zwiewność i bezcielesność, aby wreszcie krwawicą własną witraże pobarwić i rozwiązać zagadkę Gotyku? Bo nie tylko pomysł budowniczego zagadkę ową od wyżyn ku nizinom rozwiązuje, lecz i praca gromadna, która ów pomysł stopniowo od nizin ku wyżynom wciela. Każdy wiek ma nie tylko swoich budowniczych, lecz i robotników swoich. Ci ostatni bowiem, wykonywując na oślep pomysł budowniczego, znajdują w nim spodziewane lub niespodziewane ujście dla swych świadomych lub nieświadomych upodobań, które się tają w ich ciele i duszy jako posłuszna stosownemu skinieniu pieśń do pracy, jako rytmiczna możliwość spełnienia tego, a nie innego czynu.
Ów tylko wiek stylem własnym jako płotem chruścianym z dookolnej nicości wygrodzić się zdoła, który w duszach ludzkich na odpowiednią a wspólną pieśń do pracy natrafi. Budowniczy i robotnik Renesansu innego jest rytmu człowiekiem aniżeli budowniczy i robotnik Gotyku. Najwyraźniej chyba oku naszemu przejrzyścieje rytmem Gotyk, bo się najbardziej z budulca obnażył, aby temu właśnie rytmowi żadnym brzemieniem nie ciążyć i odlotowi jego w nieskończoność na przeszkodzie nie stawać.
Milczenie, utworzone wymarciem pieśni robotnych przy powstawaniu świątyni, wynagradza nam chóralny śpiew organów, który nie tylko z echem sklepień się zgadza, aby kamieniom czynić do twarzy, lecz świątynię z rytmu powstała raz jeszcze w rytm obraca, raz jeszcze ją odbudowuje w skróceniu, usuwając żmudną następczość spożytkowanego już ongi czasu, a dając za to wyzwolonej z czasowości istocie pracy wzmożony wygłoś po kątach murów i sklepień, aby tym murom i sklepieniom ich życiorys śpiewny przypomnieć i zniewolić je do radosnej odnowy swych wcieleń, do powtarzania z pamięci całego przebiegu swych narodzin, do nieustannego przychodzenia na świat z odmłodzonym co dzień pomimo zamierzchłości obliczem. Rytm bowiem dobiegając nawet końca posiada zdolność ponownego poczynania się w sobie.
Fakt życiowy jest bezpowrotny i niepowtarzalny i na tym polega jego tragizm. Ani zbrodni popełnionej, ani lat ubiegłych cofnąć nie można. Tęsknota do lat dziecinnych i zgroza dokonanego występku schodzą się ze sobą wzajem w tej nieskończoności, gdzie bezpowrotność faktu potworniejąc w oczach samego Boga rozrasta się w grzech pierworodny.
Rytm jest powrotny i powtarzalny i na tym polega jego weselność. Skoro grzech i zbrodnia wkroczą do krainy Sztuki, przestają być nagle grzechem i zbrodnią. W krainie owej, oderwanej od faktu wraz z jego bezpowrotnością, panuje nieustanne faktu odkupienie i wyzwolenie. Fakt odmienia w niej swą postać, zdobywa utraconą w grzechu pierworodnym możność powtarzania się w sobie i odradzania, dostępuje wreszcie pokuty znanej tym i owym upiorom, skazanym na conocne powtarzanie raz popełnionej zbrodni, która w ten sposób okupuje siebie samą i bólem swoim wybiega ponad poziom i ponad słuszność karalności ludzkiej. To, co rytm ogarnął, nieśmiertelnie je i prawom ziemskim wymyka się bezwiednie. Przedmioty, strumienistym prądem rytmu porwane, wiedzą, czym jest nagła i niespodziana nieśmiertelność.
Pieśń raz jeszcze odśpiewana, wiersz raz jeszcze odczytany – dzieją się ponownie od początku do końca i umierając na wargach, zachowują zdolność zmartwychwstania.
Powtarzamy bowiem dzięki rytmowi nie tylko ich brzmienia i słowa, lecz i całkowity przebieg ukrytego w nich istnienia.
Z powtarzalności i powrotności rytmu wypływa jego zdolność do refrenów, przyśpiewów. Widzimy te przyśpiewy i w litaniach, i w pieśniach, i w wierszach, i w symetrii ornamentów architektonicznych, i w układzie wieżyc, i wreszcie w powrotnych okresach historii, kiedy wiek ubiegły wiekowi następnemu wtór podaje. Fale powrotne potęgują i wyjaśniają całokształt pieśni. Łatwiej wówczas zapamiętać jej melodię, oganiać ją i przyswoić.
Bogowie świat z niczego tworząc mieli chyba prócz nicości i swoją pieśń do pracy. Całe widome stworzenie jest owej pieśni – świadectwem. Twórca słabszy jest i śmiertelniejszy od swego dzieła. Dziełu się należy nieśmiertelność, a twórcy – śmierć po spełnieniu dzieła. Życie jest cechą człowieka, lecz nie jest oznaką bóstwa. Dumał o tym pod kopułą odwiecznej bałwochwalni czworgiem twarzy ludziom zwrócony Światowid. Śmierć, która dla człowieka była wieczną cudzoziemką, stała tuż przy bogu, aby mu przypomnieć z uśmiechem na ustach, że pieśń swą twórczą już dośpiewał do końca. Rozumiał Światowid i ów uśmiech, i owo przypomnienie. Nie skarżył się na to, że razem z pieśnią do życia oddał ludziom, roślinom i zwierzętom życic samo, śmierć sobie jedynie pozostawiając. Tak zresztą czyni każdy twórca, nie dla siebie i nie dla widzów, lecz dla dzieła –dzieło spełniając. Oddał więc dziełu to, co miał w sobie najtrwalszego i najdroższego – oddał życie. Wiedział przy tym, że zmierzch bogów będzie triumfem dzieła, zwycięstwem człowieka, którego los i rozwój dalszy – wolnością uzupełniony – spocznie w jego własnym, ludzkim ręku. Wiedział o tym i nie opierał się zmierzchowi i oczu swych od oczu śmierci nie odwracał.
Umarł Światowid.
Lecz pozostał świat, a w tym świecie – rytm tajemny, pieśń do pracy nad sobą, pieśń twórcza z piersi boga w pierś ludzką przelana. I kto ją słyszy, i kto ją w duchu powtórzy, ten istotę boga w sobie jako w dziele jego pośmiertnym odbudować i odrodzić zdoła, gdyż ów, co ludziom pieśń do pracy dalszej na wolny i nieprzymuszony użytek przekazał, jest tak samo jak ona powtarzalny i powrotny...
I o tym, konając pod kopułą zmierzchającej gontyny, wiedział i pamiętał stary Światowid.
Źródło: Pisarze awangardy dwudziestolecia międzywojennego. Autokomentarze. Leśmian, Witkacy, Schulz, Gombrowicz, wyb. i wprowadzenie T. Wójcik, Warszawa 1985.