"Strach przed odpłynięciem okrętu"
(Rozmowa o Zniewolonym umyśle)

WŁODZIMIERZ BOLECKI: Skąd się wziął pomysł tej książki? W jakich okolicznościach ją pan napisał?

CZESŁAW MIŁOSZ: Książka została napisana w 1951 roku w Maisons-Laffitte, w domu "Kultury" Jerzego Giedroycia, gdzie mieszkałem po moim zerwaniu z Warszawą. W Polsce wtedy było największe nasilenie stalinizmu. Dla nowych pokoleń to, co się działo wtedy w bloku sowieckim, również w Polsce, jest trudne albo niemożliwe do wyobrażenia. Tamten moment historyczny powinien zresztą być przypomniany nie tylko w skali Polski, ale całego świata. Komunizm dla mnóstwa ludzi zarówno w Polsce, jak w krajach zachodnich wydawał się przyszłością całej planety. Już wielki kryzys gospodarczy w Ameryce w 1929 roku był uważany przez wielu za ostateczny kryzys kapitalizmu. Dojście do władzy Hitlera w Niemczech i ruchy faszystowskie w innych krajach zdawały się potwierdzać tezę o ostatnich śmiertelnych drgawkach kapitalizmu. Zwycięstwo Związku Sowieckiego przygotowywało w opinii mieszkańców zachodniej Europy jej rychłą komunizację. Nic dziwnego, że w Polsce włączonej, zdawałoby się, na trwałe, w imperium Stalina fatalistyczny pogląd na wydarzenia zyskiwał wielu zwolenników.

Książka moja była w pewnym sensie próbą walki z moim własnym fatalizmem i pesymizmem.

W.B. Kto miał być czytelnikiem Zniewolonego umysłu?

CZ.M. Pisałem go z myślą o kolegach w Polsce, ale także z myślą o publiczności zachodniej, której chciałem uświadomić powagę ofensywy ideologicznej na Wschodzie. W istocie ofensywa ta, połączona z terrorem, dawała razem klasyczne zjawisko podboju przy pomocy zarówno siły, jak argumentów filozoficznych. Do ulegania władzy skłaniał nie tylko strach, również przekonanie o nieuniknioności zwycięstwa doktryny marksistowskiej, która miała wszelkie cechy masowej religii. Zresztą książka została właściwie już wcześniej napisana, ale wierszem, w moim Traktacie moralnym.

Przed wojną prozą prawie nie pisałem, z wyjątkiem kilku esejów, ale jeżeli chodzi o samą technikę pisania, to myślę, że ważną wprawką były dla mnie eseje pisane podczas wojny w okupowanej Warszawie, wydane wiele lat później pod tytułem Legendy nowoczesności.

W warunkach podziału świata na dwa bloki, toczące ze sobą "zimną wojnę", tego rodzaju książka, próbująca analizować i wniknąć w sposób myślenia zwolenników "Nowej Wiary", była dla autora niebezpieczna, jak mogłem się po jej wydaniu przekonać. Przez emigrację polską została uznana albo za błędną, albo wręcz kryptokomunistyczną, co spowodowało liczne denuncjacje jej autora jako człowieka podejrzanego. Natomiast w nastrojonym prosowiecko Paryżu oceniona została jako dzieło propagandy amerykańskiej. Tak więc cena, jaką przychodziło mi płacić za niezależne myślenie, była wysoka.

W.B. Czy przystępując do pisania Zniewolonego umysłu, miał pan już sprecyzowany temat i plan całej książki, czy też powstawała ona i rozrastała się w miarę przybywania poszczególnych rozdziałów?

CZ.M. Temat mój był jasno sprecyzowany. Chodziło mi o opis środowiska, które dobrze znałem, a więc przede wszystkim literatów, bo pisząc o nich, mogłem pisać również przez introspekcję o sobie. Natomiast nie miałem zakreślonego z góry planu, i książka rozrastała się w miarę przybywania rozdziałów.

W.B. Czy tytuł książki wymyślił pan przed jej napisaniem, czy powstał on w trakcie pisania, czy może dopiero później? Co w pańskiej autorskiej intencji znaczy tytułowe "zniewolenie"?

CZ.M. Wydaje mi się, że tytuł przyszedł mi do głowy w jego formie angielskiej The Captive Mind i następnie szukałem polskiego odpowiednika. Czasownik "zniewalać" ma w języku polskim przede wszystkim znaczenie "skłaniać", na przykład mówi się: "zniewalający uśmiech". Istnieje jednak także rzadsze, dziś prawie zapomniane znaczenie: "poddać niewoli". Słownik Lindego daje przykład: "Zniewoloną włoską ziemię od Longobardów wyzwolił". Myślę, że przymiotnik "zniewolony" w zastosowaniu do umysłu zachowuje te dwa znaczenia, to znaczy zarówno skłoniony, jak oddany w niewolę.

W.B. Czy określenie "zniewolenie umysłów" odnosi się tylko do tematu pana książki, czy stosuje je pan też do innych zjawisk?

CZ.M. Stosowałbym ten termin do różnych wierzeń masowych, na przykład w Iranie, za rewolucji Chomeiniego, czy w maoistycznych Chinach.

W.B. Jak pana książka została przyjęta przez pierwszych recenzentów?

CZ.M. Jeżeli były we Francji recenzje, to tylko negatywne, nazywające mnie sługusem imperializmu. Po ukazaniu się książki w przekładzie angielskim w Ameryce znakomite recenzje ukazały się w pismach specjalistycznych, to znaczy poświęconych naukom politycznym i socjologii, co bynajmniej nie przysparzało jej czytelników. Wysoce pochlebną recenzję ogłosił Dwight MacDonald, dziwiąc się, że tak ważna książka nie spotyka się z szerszym oddźwiękiem. Ale MacDonald ze swoją trockistowską przeszłością należał do nielicznych, którzy książkę rozumieli.

W.B. Jak pana książkę przyjęła polska emigracja?

CZ.M. Stanowisko emigracji londyńskiej, i to wyrażone piórem jej najwybitniejszych przedstawicieli, na przykład Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, można określić następująco: Miłosz wymyślił jakieś uleganie umysłów propagandzie, podczas gdy nic podobnego w Polsce nie istniało. Całe społeczeństwo opierało się komunizmowi, a ci, co za nim poszli, robili to ze strachu albo dla kariery.

W.B. Czy otrzymywał pan jakieś informacje o czytaniu Zniewolonego umysłu w Polsce? Czy ta książka docierała do czytelników w innych państwach komunistycznych?

CZ.M. O skutkach lektury książki w Polsce dowiedziałem się dopiero później. Miała ona efekt wręcz piorunujący w odbiorze tych nielicznych, którzy czytali ją jeszcze przed "odwilżą" 1956 roku. Wpływ tej książki w Jugosławii przypada dopiero na lata osiemdziesiąte, kiedy stała się tam bestsellerem i kiedy znaleziono w niej dokładny opis tego, co się działo w umysłach jugosłowiańskich intelektualistów za komunizmu.

W.B. Czy zdarzyło się panu omawiać tę książkę lub dyskutować o niej ze studentami w USA? Jak ją rozumieli?

CZ.M. Nigdy. Przez dziewięć lat Amerykanie odmawiali mi wizy jako podejrzanemu o kryptokomunizm. Przyjechałem w 1960 roku na zaproszenie Uniwersytetu Kalifornijskiego, ale żeby wykładać literaturę polską. A książka ta nic mi w tym nie pomogła, raczej szkodziła. Recenzje z książki w pismach socjologicznych kwalifikowałyby mnie raczej na profesora socjologii albo nauk politycznych. Ale bynajmniej mi nie zależało na takiej etykietce, wręcz przeciwnie. Dziś, w kilkadziesiąt lat po jej napisaniu, książka funkcjonuje lepiej w Ameryce niż w Polsce. Jest na liście obowiązkowych lektur dla studentów zajmujących się historią dwudziestego wieku.

W.B. Ze wstępu Od autora do wydania pierwszego można wywnioskować, że gdy pisał pan Zniewolony umysł, czuł się pan człowiekiem samotnym, który znajdował oparcie dla swoich decyzji i przemyśleń jedynie w sobie. Czyli że pańskie losy, także losy duchowe, były inne niż większości pańskich rówieśników. Czy mógłby pan naszkicować związek pomiędzy Miłoszem-poetą, myślicielem-indywidualistą z lat trzydziestych i czterdziestych a autorem Zniewolonego umysłu? Jaką duchową drogę przebył pan od Poematu o czasie zastygłym (z roku 1933) do Zniewolonego umysłu?

CZ.M. Widzę ciągłość, która jeżeli nie jest linią całkowicie prostą, bo z bliska pełną przerw i zygzaków, to w każdym razie z dystansu układa się ta ciągłość całkiem nieźle. W 1936 roku ogłosiłem "List do obrońców kultury", który określał moje stanowisko wobec rosyjskiego komunizmu, nieco zbliżone do trockistowskiego, czyli zawierające krytykę. Innym punktem byłyby moje eseje pisane podczas wojny w Warszawie. Politycznie umieściłbym siebie w owych latach na lewicy, ale nie komunistycznej.

W.B. Z pańskiego wstępu do tej książki wynika, że zamierzał pan pokazać, "jak pracuje myśl człowieka w demokracjach ludowych". Czy pisząc Zniewolony umysł, znał pan książkę Stanisława Mackiewicza Myśl w obcęgach? Jeśli tak, to co pan o niej sądził?

CZ.M. Książkę Mackiewicza znałem i wobec Związku Sowieckiego nie miałem wielu złudzeń. A jednak książka ta nic ani mnie, ani moich rówieśników nie obchodziła. To było gdzieś tam daleko i wydawało się, że nas nie może dotyczyć.

W.B. W pańskiej książce wyznawcami "Nowej Wiary" stają się w krajach podbitych "poganie". Kim byli, pańskim zdaniem, w Polsce przedwojennej "poganie"? Jednak jeden z bardziej znanych w Polsce adeptów tej "Nowej Wiary", pański przyjaciel Jerzy Andrzejewski, nie był chyba w żadnym znaczeniu "poganinem".

CZ.M. Nieporozumienie. Przecież mówię o tych, których komuniści przez analogię z nawróceniami na chrześcijaństwo nazywali "dobrymi poganami". Byli to wszyscy, którzy ze względu na swoje poglądy pozwalali żywić nadzieję, że dadzą się zmarksizować. Andrzejewski był typowym poganinem w tym sensie. W czasie wojny przeszedł znaczną ewolucję, do rządu londyńskiego miał stosunek sarkastyczny, poza tym uważał się już za socjalistę. Przecież razem należeliśmy do socjalistycznej organizacji podziemnej "Wolność".

W.B. W swoich autokomentarzach do Zniewolonego umysłu powołuje się pan na powieść Witkacego. O "świeckiej religii" pisze pan w rozdziałach "Murti-Bing" i "Ketman". Jednak w rozdziale, którego bohaterem jest Gamma, kładzie pan nacisk "na – cytuję – aresztowania", "rzeczy najgorsze", "strach", "masowe deportacje" dokonywane w bydlęcych wagonach, nowe fale aresztowań, "czystki". Czy mógłby pan zrekonstruować, jak widział pan wówczas, w latach czterdziestych i pięćdziesiątych, ten Witkacowski syndrom "Nowej Wiary" połączonej z terrorem.

CZ.M. Zdaje się pan zapominać, że ja przecież nie pochodzę z Warszawy. W 1940 uciekłem z Wilna, ryzykując osiem lat łagru. Przecież my, ludzie stamtąd, i w dodatku znający rosyjski jak ja, mieliśmy znacznie dokładniejsze wiadomości o tym, co znaczy polityczny terror. Ale zadani panu pytanie: Co mieli robić w Polsce po 1945 roku ludzie, którzy o tym wszystkim wiedzieli? Iść do lasu? Powiesić się? Chcieli jednak żyć, i chętnie przyjmowali hasła odbudowy kraju, a stopniowo i marksistowskie nauki.

W.B. W pierwszym rozdziale książki, zatytułowanym "Murti-Bing", nawiązuje pan do powieści Witkacego Nienasycenie i charakteryzuje pan duchowe warunki, jakie musieli spełnić przyszli adepci "Nowej Wiary". Były to: pustka, absurd, konieczność, sukces. Wcześniej tych adeptów określił pan jako ludzi "zrozpaczonych, rozgoryczonych i nigdzie nie znajdujących nadziei" lub, innymi słowy, jako intelektualistów, którzy się adaptują do nowego ustroju. Dokładnie tak, jak przewidział Witkacy. Jak to jednak rozumieć: czy wszyscy intelektualiści, którzy adaptowali się do "Nowej Wiary", byli ludźmi zrozpaczonymi, czy też tylko tacy pana interesują w Zniewolonym umyśle?

CZ.M. Pana pytanie zdaje się zakładać, że to wszystko odbywało się w jakiejś abstrakcyjnej próżni. Przecież ludzie, o których mówię, byli uformowani w latach międzywojennych, a dzisiaj już nie wie się, jak były one moralnie trudne. Stanisław Ignacy Witkiewicz opisywał intelektualistów dwudziestego wieku, czerpiąc wzory z Rosji, z Polski, z Francji itd. Dotykamy tu zagadnienia intelektualistów dwudziestego wieku w ogóle, ale nie tutaj miejsce na rozważania o nich. Zwrócę tylko uwagę, że bardzo ważną rolę w ich nawracaniu się na marksizm, a odnosi się to zarówno do tych zachodnich, jak i polskich, odegrał strach przed odpłynięciem okrętu: okręt płynący do przyszłości odpływa bez nich, a oni zostają ze światem skazanym, kapitalizmu i reakcji.

W.B. Dlaczego tak silnie akcentuje pan niezdolność tych intelektualistów do podjęcia "zasadniczej dyskusji o metodzie"? Czy jest to inna wersja tezy Witkacego o filozoficznym niewykształceniu polskiej inteligencji? Z drugiej strony, jak to było możliwe, że kwiat inteligencji polskiej nie jest intelektualnie zdolny do dyskusji z "Metodą", mimo że wszyscy wiedzą, iż jej stosowanie "doprowadzi do opłakanych wyników", i mimo że większość słuchaczy miała za sobą gruntowne studia uniwersyteckie oraz wyrafinowane polemiki przed wojną?

CZ.M. Jeżeli Leszkowi Kołakowskiemu trzeba było trzech tomów, żeby rozprawić się z filozofią marksizmu, i to mimo że pisał swoje dzieło w Anglii, to cóż mówić o warunkach dla takiej swobodnej oceny w Polsce wczesnych lat pięćdziesiątych. Zresztą prostaccy propagatorzy marksizmu w Polsce i sama doktryna, wywodząca się z filozofii Hegla, to dwie różne rzeczy. Doktryna była fałszywa, ale wcale nie prostacka. Mieszkając długo na Zachodzie, we Francji i w Ameryce, mogłem przekonać się, jak olbrzymi wpływ na myśl zachodnią miały pisma, kolejno, Freuda, Marksa, Nietzschego. Te różne –izmy docierające teraz do Polski, dekonstrukcjonizm, postmodernizm, są w pewnym sensie pozostałościami po odpływie fali marksistowskiej, w wyniku czego jako mistrz myślenia pozostał na placu Nietzsche.

W.B. W rozdziale ósmym, pod tytułem "Wróg ładu – człowiek", pisze pan o istnieniu "reakcjonistów", którzy byli całkowicie impregnowani na wpływy filozofii wywodzącej się z Hegla.

CZ.M. Oczywiście byli, i był to właściwie ogół ludności w Polsce. Jacyś nie znani mi sprawcy amerykańscy, rozporządzający dużymi pieniędzmi, zrobili pirackie wydanie Zniewolonego umysłu na papierze biblijnym i zrzucali to z balonów nad Polską*. Gdzie, jak ktoś powiedział, bodaj Gombrowicz, pastuszkowie robili z tych egzemplarzy wiadomy użytek. Ale byli także całkowicie świadomi przeciwnicy tej filozofii, czerpiący swój opór z wiary religijnej. Taki był mój przyjaciel Jerzy Turowicz i całe środowisko "Tygodnika Powszechnego".

W.B. Ten rozdział pana książki jest najczarniejszym obrazem wschodnioeuropejskiego intelektualisty z czasów stalinowskich, z jakim kiedykolwiek się zetknąłem. Czy intelektualiści zachodnioeuropejscy z tamtych czasów, również adepci "Nowej Wiary", też odpowiadaliby pańskiej charakterystyce? A jaki byłby portret intelektualisty, ówczesnego adepta "Nowej Wiary" w USA?

CZ.M. Na pierwszą połowę dwudziestego wieku przypada czynne działanie marksizmu na umysły w wielu krajach. Następnie ci ludzie przechodzą do akcji rewolucyjnej. Przecież typowymi intelektualistami byli Lenin i Mao. Zważmy też, że Ho Szi Min i Poi Pot, odpowiedzialny za terror w Kambodży, byli najpierw studentami paryskiej Sorbony. Innym przykładem jest Ameryka nędzy i bezrobocia wczesnych lat trzydziestych. Wtedy cały intelektualny Nowy Jork był marksistowski, tyle że podzielony na stalinistów i trockistów, co trwało jeszcze po wojnie. Uważna lektura polemik pomiędzy nimi niemało na mnie wpłynęła. A w kilka dziesiątków lat później, kiedy Mao robił w Chinach "rewolucję kulturalną", był bohaterem dla młodzieży amerykańskiej, burzącej się na uniwersyteckich kampusach. Co do Francji, to intelektualiści paryscy lat pięćdziesiątych byli klasycznym wypadkiem przekonania o "konieczności historycznej" komunizmu i o nieuniknionym trafieniu każdego, kto mu się sprzeciwia, na "śmietnik historii". A przecie nikt ich nie zniewalał siłą, tylko presją środowiska. Ta zmuszała do wyboru pomiędzy Rosją i Ameryką, a Jean Paul Sartre oświadczał Albertowi Camus: "Ponieważ nie podoba się tobie ani komunizm, ani kapitalizm, widzę dla ciebie jedno miejsce – wyspy Galapagos". Co do terroru stalinowskiego w Rosji i w demoludach, to go pochwalali, w imię szczęścia ludzkości.

W.B. Dlaczego wschodnioeuropejski intelektualista nie dał się uwieść pieśni nazistów "Und morgen die ganze Welt", a zafascynował go identyczny w treści przebój w wersji komunistycznej: A jutro cały świat?

CZ.M. Zapytuje pan, dlaczego naziści nas nie pociągali. Ponieważ uważali nas za podludzi, zasługujących na wymordowanie, zaraz po Żydach. I dlatego nazizm nie miał szans na stanie się ideą uniwersalną.

W.B. Wprowadzając koncepcję "Nowej Wiary", odwołał się pan do Witkacego "Murti Bing". Ale najważniejszym pojęciem teoretycznym w pana książce jest "Ketman". Jednak Witkacy w swoich powieściach nigdzie nie opisuje takich zjawisk, jakie odpowiadają "Ketmanowi". Czy mógłby pan wyjaśnić, dlaczego w rozdziale o "Ketmanie" zdecydował się pan jednak "wyjść" poza rzeczywistość przedstawioną w powieściach Witkacego, mimo iż wcześniej pisał pan, że "wizja Witkacego spełnia się dzisiaj w najdrobniejszych szczegółach na wielkich obszarach europejskiego kontynentu"?

CZ.M. "Ketman" nie jest pojęciem teoretycznym, po prostu powiastką o tym, jak sobie ludzie radzili w kraju ścisłej mahometańskiej ortodoksji, w Iranie sprzed paruset lat, a pewnie i w Iranie Chomeiniego. W tej powiastce można szukać analogii ze stalinowską Polską. Coś podobnego występuje w powieściach Stanisława Ignacego Witkiewicza, zwłaszcza w Nienasyceniu, gdzie po najeździe Chińczyków i ustanowieniu przez nich Ministerstwa Mechanizacji Kultury wyrafinowani artyści poddają się, ale są wyraźnie wewnątrz rozdwojeni, choć autor nie opisuje dokładnie, jak to się odbywa.

W.B. Za pomocą "Ketmanu" opisuje pan zjawiska tak różne, że chyba sprzeczne. Największą sprzeczność dostrzegam w użyciu "Ketmanu" na określenie zjawiska masowego ("wszyscy grają") przy równoczesnym wskazywaniu na skrajnie elitarną świadomość użytkowników tej gry. Pisze pan bowiem, że ci, którzy uprawiają "Ketman", mają "poczucie wyższości nad tymi, co niegodni są dostąpić poznania prawdy". "Ketman" zatem to obyczaj wszystkich, ale z drugiej strony – cecha wtajemniczenia w subtelne rozgrywki z władzą. Jak to pogodzić?

CZ.M. "Ketman" mógł działać na wielu poziomach, zależnie od stanowiska i umysłowego przygotowania jednostki, toteż moim zdaniem był zjawiskiem zarówno elitarnym, jak masowym. Gdzieś w miasteczku powiatowym mógł być niezbyt wyszukany, choć dostarczał i tam pewnych przyjemności, z gatunku "a ja swoje wiem", natomiast na górze był już wyrafinowaną grą z innymi i ze sobą, jak u mego nieżyjącego przyjaciela Tygrysa, czyli Juliusza Tadeusza Krońskiego.

Książka jest pesymistyczna, ale w samym opisie "Ketmanu" zawierała się, jak się okazało, nadzieja, bo przecie różne "Ketmany" były manifestacjami wewnętrznej wolności i sumując się, rozsadziły totalitarną budowlę. Profesor Andrzej Walicki pisał o Zniewolonym umyśle z własnego doświadczenia, bo w owych latach był studentem Uniwersytetu Warszawskiego. Uważa on, że gdyby prawdziwą była teza krytyków książki, zgodnie z którą komunizm był wyłącznie zjawiskiem przemocy, a nie również ideologii, tylko przemoc z zewnątrz mogłaby go obalić.

W.B. Centralnymi, także w sensie kompozycyjnym, rozdziałami pana książki są cztery eseje biograficzne, poświęcone czwórce pisarzy, których oznacza pan greckimi literami: Alfa, Beta, Gamma i Delta. Nie kryje pan jednak – w warstwie faktograficznej – że są to kryptonimy Jerzego Andrzejewskiego, Tadeusza Borowskiego, Jerzego Putramenta, Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. W ich charakterystykach pojawia się rys wspólny. Pisze pan bowiem o wyniosłości Alfy, o Bety oczekiwaniu na oklaski, o potrzebie dominacji i władzy u Gammy oraz o nienasyconym pragnieniu posiadania mecenasa i potrzebie akceptacji przez czytelników u Delty. Czyżby więc tym, co ich faktycznie połączyło w "Nowej Wierze" – przy wszystkich różnicach światopoglądowych – i tym, co ich przywiodło do ołtarza Imperium, była zwykła próżność?

CZ.M. Nie próżność, ale ambicja, która jest znacznie silniejszą namiętnością. Tam gdzie państwo jest wszystkim i ma w ręku urzędy, firmy wydawnicze, pisma, radio itd., powstaje określone pole dla wyścigu ambicji.

Czyli powiedzieć: "oportunizm", to już wszystko wyjaśnić? Nie sądzę. Gra z tymi, co mają władzę i pieniądze, z jednej strony, a z własnym środowiskiem – z drugiej, jest zwykle bardzo skomplikowana. Uznanie, ale czyje? Władz, czytelników, własnego środowiska, potomnych, Historii?

W.B. Mimo że w omówieniach pana książki najwięcej pisano o jej pierwszych siedmiu rozdziałach, dla mnie najważniejszym, bez którego nie potrafiłbym jej sobie wyobrazić jako całości, jest rozdział ostatni – "Bałtowie". Mam wrażenie, że jest to rozdział najbardziej osobisty, ponieważ mówi pan w nim bardziej zdecydowanie własnym głosem niż w rozdziałach poprzednich.

CZ.M. Słuszne spostrzeżenie. Książka jest wielogłosowa, coraz to oddaję głos komuniście, żeby wyłożył swoje racje, jest to zresztą metoda stosowana już przez Dostojewskiego, który chciał sobie swoją wiarę chrześcijańską utrudnić, pozwalając ateistom wytaczać ich argumenty. Z tego właśnie powodu, jako że brano tę mowę okrężną za moją własną, podejrzewano mnie o kryptokomunizm. Rzeczywiście stopień mojej identyfikacji z różnymi głosami jest bardzo wysoki, bo te głosy mieszkały we mnie – i dlatego dla marksistów i ich sympatyków książka była przekonywująca, odtwarzała ich własny dialog wewnętrzny. A w ostatnim rozdziale mówię tylko własnym głosem. Podyktowało mi ten głos współczucie. Bo pisząc, miałem przed oczami konkretne wioski mojego powiatu kiejdańskiego wywiezione do syberyjskiej tajgi: Szetejnie, Peiksvę i Ginejty.

W.B. Chciałbym zakończyć naszą rozmowę komentarzem skierowanym wprost do Czytelnika.

***

Decydując się opublikować Zniewolony umysł w serii "Lekcja Literatury", Wydawca – za zgodą Autora, a ku mojej satysfakcji – uznał tę książkę za utwór należący do literatury pięknej, a nie do politologii czy socjologii.

Literackość Zniewolonego umysłu była przez dziesięciolecia pomijana przez czytelników, traktujących tę książkę jedynie jako studium o ideologii stalinowskiej w Polsce. Ten okres w recepcji Zniewolonego umysłu dobiega powoli końca. Upadek komunizmu i umieszczenie książki wśród lektur w szkołach średnich i uniwersyteckich wydziałów humanistycznych pozwala czytać ją dziś jako rzecz już historyczną, więc poza aktualizującym kontekstem komunistycznej cenzury, a zarazem na tle całej twórczości jej Autora.

Tym, co bez wątpienia decyduje o przynależności Zniewolonego umysłu bardziej do literatury niż do innych rodzajów wypowiedzi, jest skomplikowana i ukryta wielogłosowość narracji Miłosza. Zniewolony umysł jest pod tym względem nie mniej bogaty w różne rejestry stylów, głosów i sposobów odtwarzania cudzych świadomości niż poezja czy eseje stricte literackie i filozoficzne pisarza. W efekcie takich zabiegów Miłosz w swej książce nie tyle wypowiada swoje "twarde" i ostateczne tezy czy koncepcje na temat stalinowskiego komunizmu, co odtwarza stany świadomości różnych ludzi – także swoje. Nie zawsze je dobitnie rozróżnia i puentuje, zostawiając ostateczne wnioski czytelnikom. Narracja Miłosza w Zniewolonym umyśle jest więc migotliwa i wieloznaczna, pisarz często przemawia do nas z cudzych punktów widzenia, które bywały mu później przypisywane jako Autorowi tej książki.

Oto jeden z powodów, dlaczego w Rozmowie o "Zniewolonym umyśle" staram się trzymać jak najbliżej tekstu tej książki, unikając równocześnie generalnych kwestii dotyczących polskiego stalinizmu.

Przy pierwszej, powierzchownej lekturze Zniewolony umysł może się wydawać książką polityczną, tak zresztą został zaklasyfikowany i tak do dzisiaj funkcjonuje wśród większości czytelników – ku niezadowoleniu Autora.

Tymczasem jest to przede wszystkim książka literacka, w której sylwetki konkretnych pisarzy są metaforycznymi uogólnieniami przypadków ponadjednostkowych. Można rozszyfrowywać, kto się kryje za pseudonimami Alfy, Bety, Gammy czy Delty – choć nie jest to konieczne, skoro sam Autor tego nie uczynił. Oczywiście, pierwowzorami byli konkretni pisarze, ale Miłosz nie napisał książki o kółku znajomych. Zniewolony umysł to bowiem znakomity literacki traktat: więcej mówi o psychologii człowieka niż o polityce, więcej o charakterach, niż ideologii, więcej w nim filozofii i historiozofii niż historycznej kroniki lat stalinowskich. Tak tę książkę rozumieli na przykład Karl Jaspers i Witold Gombrowicz, gdy pod powierzchnią aktualności dostrzegali w niej ukryty nurt rozważań filozoficznych i moralnych. Warto więc czytać Zniewolony umysł jako esej, przypowieść, parabolę, lub nawet jako powieść biograficzną. To rzecz o ludzkiej duszy, o namiętnościach i ambicjach, o zakłamaniu i prawdzie, o okrucieństwie człowieka i historii oraz o ludzkiej komedii pomyłek. A także – o manipulacji cynicznie dokonywanej na języku, pojęciach, uczuciach, wartościach, a wreszcie na ludziach. W swym najgłębszym sensie Zniewolony umysł jest zakamuflowanym traktatem moralnym i historiozoficznym: czytelnikom zachodnim wyjaśnia mentalność wschodnioeuropejskich intelektualistów doby stalinowskiej, a samemu Autorowi pozwala wyrzucić z siebie resztki trujących jadów oszalałej doktryny.

Nikt przed Miłoszem nie pokazał tak precyzyjnie, od wewnątrz, na czym, wśród ludzi wolnych, wśród elity umysłowej, polegało komunistyczne dotknięcie nihilizmu. Źródłem tej patologii – powtarza Miłosz tezę Witkacego – była choroba duszy jednostek. Odpowiednio podsycana przez politycznych bandziorów, stała się zabijającym monstrum. Tę metaforyczną diagnozę potwierdzają dziś wszystkie studia nad narodzinami i dziejami europejskiego i pozaeuropejskiego totalitaryzmu. I biada tym wszystkim, którzy – wbrew faktom i urągając pamięci o milionach zamordowanych ofiar "Nowej Wiary" – w komunistycznym zdziczeniu, w zbrodniach, w deprawacji i w upadlaniu człowieka doszukują się jeszcze dziś prometejskiego ognia. W ciągle jeszcze gorącym popiele ideologicznego zniewolenia nie ma żadnych diamentów.

Źródło: Czesław Miłosz, Zniewolony umysł. Lekcja literatury z Czesławem Miłoszem i Włodzimierzem Boleckim, Karaków 1999